Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 28

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 28

29 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 28 PAN KLEKS DZIAŁA

„Sprawa Rezedy. Multiflora. Alojzy Bąbel. Repatriacja Bajdotów. Wszystko to wymaga
jeszcze załatwienia. Na razie więc pan Kleks nie będzie chciał opuścić Alamakoty. Trzeba czekać.
Bez pana Kleksa wyjechać nie mogę, gdyż tylko on potrafi dopomóc mi w odnalezieniu rodziców.
Czas ucieka. Mój biedny ojciec fruwa gdzieś po borach, lasach, narażony na nieustanne
niebezpieczeństwo, a ja muszę bezczynnie siedzieć w Alamakocie i czekać na pana Kleksa.”
Tak sobie. rozmyślałem, gdy po opuszczeniu Królewskich Ogrodów na wypożyczonych
hulajnogach pędziliśmy w kierunku miasta. Pan Lewkonik mknął jak rakieta i tylko od czasu do czasu
wołał nie oglądając się:
– Gazu! Nie zwalniać! Prawa wolna! Resorować w kolanie! Uwaga, zakręt!

Motorki hulajnóg jęczały i wyły, a przydrożne drzewa migały jak w przyśpieszonym filmie.
Tri–Tri szybował nad nami, co jakiś czas siadał mi na ramieniu i podawał w kilometrach pozostałą
jeszcze do przebycia odległość. Był jednak z natury bardzo roztrzepany, toteż informacje jego
wyglądały mniej więcej tak:
– Siedem… Trzy… Pięć… Siedem… Dwa… Cztery…
A pan Lewkonik zdyszanym głosem:
– Nie zwalniać! Jesteśmy na prostej! Pełny gaz!

Po godzinie tej szalonej jazdy dotarliśmy wreszcie na miejsce. Trzy córki pana Lewkonika
jeszcze spały, Tylko Hortensja krzątała się po pracowni hydrometeorologicznej. Weronik
pióropuszem z kogucich ogonów odkurzał barometry i termometry, drugą zaś ręką przecierał szyby
okienne oraz meble, a równocześnie posuwając się na suknach, froterował podłogę. Tak się
zapamiętał w swojej pracy, że gdy stanęliśmy w drzwiach, omiótł nam kilkakrotnie twarze kogucią
miotełką. Dopiero po chwili spostrzegł się, że nie jesteśmy sprzętami, położył palec do ust i rzekł
tajemniczym szeptem:
– Pssst… Pan profesor zamknął się na klucz… Nie wpuszcza nikogo… Zaraz podam śniadanie.
Byliśmy zmęczeni i głodni, więc z apetytem wypiliśmy po szklance gorącego soku laktusowego
i zjedliśmy jajka na twardo, które przydzielano wysokim dygnitarzom oraz zagranicznym gościom.

Rozmawialiśmy między sobą szeptem, żeby nie przeszkadzać panu Kleksowi. Jedynie
Hortensja głośno szczebiotała nie zwracając uwagi na psykanie Weronika. Hortensja w istocie rzeczy
rozmawiała sama z sobą, a raczej głośno myślała. Właśnie teraz wygłaszała swój monolog
wewnętrzny:
– Wrócili bez Rezedy… Widocznie jej nie znaleźli. Ojciec się nie odzywa, a pan Niezgódka
zagląda przez dziurkę od klucza do pokoju profesora. Wszyscy ludzie są bardzo dziwni. Ojciec
twierdzi, że gdy ktoś chce ukryć swoją głupotę, to powinien jak nąjmniej mówić. A ja nie mam nic do
ukrywania. Mówię to, co myślę, a myślę to, co mówię.

Nikt z nas nie zwracał uwagi na paplaninę Hortensji, a ja również słuchałem jej tylko jednym
uchem, ponieważ drogim łowiłem odgłosy dochodzące z pokoju pana Kleksa. Hortensja miała nadto
osobliwy zwyczaj zadawania pytań, nie interesując się w najmniejszym stopniu odpowiedzią, gdyż
natychmiast odpowiadała sobie sama.

Tym razem zwróciła się do Weronika:
– Proszę pana, dlaczego pan, zajmując zaszczytne stanowisko dozorcy domowego, opuścił kraj
i przyjechał do Alamakoty? Powie pan, że należy korzystać z doświadczeń innych narodów. Słusznie.
Z tym wszystkim Hortensja była dosyć męcząca. Miała jednak tyle wdzięku, że traktowaliśmy
jej gadatliwość z wielką wyrozumiałością.

Zabierała się właśnie do wygłoszenia nowego monologu wewnętrznego, gdy rozległo się
pukanie do drzwi i zjawił się nasz gospodarz, ministron Limpotron. Jako były sternik bajdockiego
statku zachował krzepki wygląd i tubalny głos.

– Rany koguta! – zawołał spojrzawszy na Weronika. – Coś podobnego! Mój pióropusz, moje
trofeum służy do odkurzania mebli! Skandal! Ten ogon zdobyłem przed trzema laty w walkach
kogutów. Na dwunastu zawodników mój kogut zwyciężył. A pan robi z trofeum miotełkę do kurzu?!
Weronik stal z miną sztubaka przychwyconego ze ściągaczką w ręce. Usiłował schować za
siebie pióropusz, a równocześnie bełkotał bez sensu:
– Panie ministronie… Tu nie ma żadnego koguta!…. To jakieś nieporozumienie… Panna
Hortensja chciała zobaczyć, czy jej w tym do twarzy… Czyżbym śmiał okurzać pannę Hortensję?…
Dobra pogoda, panie ministronie! Barometr idzie na niż… Koguty nisko latają… Któż by odważył się
ruszać kogucie ogony…

Limpotron, udobruchany nieco, zawołał marynarskim basem:
– Dobrze już, dobrze! Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, a gościowi na ręce. Mądra
sentencja! I w dodatku sam ją niechcący wymyśliłem. Żebym tylko nie zapomniał wpisać jej do
księgi złotych myśli. Każdy ministron prowadzi taką księgę, a na Nowy Rok odbywa się publiczne
czytanie na posiedzeniu Rady Tronowej. Bez złotych myśli nie ma dobrych rządów, moi państwo!
Te ostatnie słowa Limpotron wypowiedział tak głośno, że nagle z trzaskiem tworzyły się drzwi
od pokoju pana Kleksa i ukazał się w nich nasz uczony, w długich kalesonach i w surducie
zarzuconym na jedno ramię. Brodę miał rozczochraną, oczy zaczerwienione. Powiódł wzrokiem po
sali i rzekł z wymówką:
– Prosiłem, prawda? Prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać. Muszę skupić myśli do stanu
najwyższego napięcia. Hortensja gada monotonnie, ale nie za głośno. To nawet pomaga w pracy. O,
Limpo! Co powiesz, przyjacielu?

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Siedmiomilowe buty"

Ministron nieznacznie się skrzywił, gdyż ludzie na jego stanowisku nie lubią poufałości, ale
zanadto szanował pana Kleksa, żeby dać to po sobie poznać. Rzekł więc uprzejmie:
– Jego Królewska Mość Kwaternoster I zaprasza całe towarzystwo na lody laktusowe z
daktylami. Przyjęcie odbędzie się w pałacowym ogrodzie o godzinie dwunastej trzydzieści.
– Brawo! – zawołał pan Kleks. – przepadam za lodami! Zamawiam dla siebie trzy porcje!
Mówiąc to pomachał przyjaźnie ręką Limpotronowi, po czym wrócił do swego pokoju. Po
chwili jednak uchylił drzwi.

– Adasiu – powiedział – chodź do mnie… Jesteś mi potrzebny!
Na to tylko czekałem. Skoczyłem do pokoju pana Kleksa, a on zamknął drzwi na klucz, stanął
na jednej nodze i oświadczył uroczyście:
– Dzisiejszy dzień przejdzie do historii ludzkości. Zapamiętaj dobrze tę datę. Doprowadziłem
moje wiekopomne dzieło do stanu doskonałości. Alojzy Bąbel nie różni się już niczym od
prawdziwego człowieka. O, proszę!

Alojzy siedział na parapecie okna i pałaszował jajecznicę ze szczypiorkiem, a jego kanciasta i
martwa zazwyczaj twarz nabrała rumieńców i wyrazu. Na mój widok Alojzy przyjaźnie uśmiechnął
się, cmoknął ustami w moim kierunku, jakby mi posyłał całusa, i powiedział filuternie:
– Wieki nie widzieliśmy się, Adasiu, co? Trzy lata za karę przeleżałem rozmontowany w
walizce pana Kleksa, trzy lata podróżowałem po świecie, wcielając się w różne postacie, trzy lata
byłem Pierwszym Admirałem Floty na służbie u Pigularza II, od roku płatałem figle panu Kleksowi.
Ale od dziś rozpoczynam normalne życie. Mam nadzieję, że więcej nie zrobię wam wstydu. Szare
komórki, które są sprężyną prawidłowego myślenia, działają z idealną sprawnością. No, co tak
patrzysz? Pierwszy raz widzisz prawdziwego człowieka?

– Brawo, Alojzy! – zawołał z aprobatą pan Kleks. – Muszę ci, Adasiu, powiedzieć, że kiedy
mu wsączyłem do głowy olej Poczciwości i Posłuszeństwa, czyli olej P+P, uważałem dzieło za
ukończone. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że poszczególne elementy mechanizmu nie są
dostatecznie zabezpieczone w rezultacie Alojzy pogubił kilka detali i stał się zdezelowanym
automatem. Ale w ciągu ostatnich lat udało mi się dokonać wynalazku niezwykłej wagi. Przy pomocy
nader skomplikowanych zabiegów chemicznych uzyskałem tworzywo całkowicie zbliżone do
ludzkiej skóry, a następnie poddałem je działaniu promieni omega. Skóra się przyjęła i powlokła całą
postać Alojzego. Osłona mechanizmu jest teraz niezawodna. Żadna sprężyna, żadna śrubka nie może
wypaść!

Słuchałem słów pana Kleksa pełen podziwu dla jego genialnego umysłu. Na stole, gdzie
przedtem leżała mapa z wykresami pogody, piętrzyły się skomplikowane instrumenty, retorty,
miniaturowe aparaty promieniotwórcze, Całe naukowe laboratorium pana Kleksa, które nosił przy
sobie w swoich przepaścistych kieszeniach. Był to nie lada bagaż, skoro nawet z zapasowych
kieszeni w kalesonach wystawały metalowe części przyrządów do skrawania i łączenia skóry oraz
szpryce napełnione cielistym barwnikiem.

Na życzenie pana Kleksa Alojzy popisywał się przede mną sprawnością umysłu i mięśni.
Posiadał nieprzebrane zasoby wiadomości i śmiało mógł uchodzić za żywą encyklopedię.
Omawiając szczegóły swojej konstrukcji powiedział:
– Wiesz, Adasiu, skóra ludzka jest najwspanialszym tworzywem. Nic nie może się z nią
równać. Reaguje na dotyk, posiada elastyczność, jest nieprzemakalna, odporna na wahania
temperatury, miękka, gładka. Ostatecznie sztuczne serce czy sztuczne płuca potrafi zmajstrować
pierwszy lepszy student medycyny. To żadna filozofia. Ale na to, by z pospolitych składników
uzyskać żywą skórę ludzką, trzeba być Ambrożym Kleksem, wielkim Ambrożym Kleksem.
Uczony, słysząc te pochwały, spuścił skromnie oczy i ruchem pełnym godności podciągnął
kalesony, po czym zabrał się do wkładania spodni.

– Słuchaj, Alojzy – rzekł po chwili namysłu. – Cieszę się, że król zaprosił nas do siebie. Mam
z nim parę spraw do omówienia. Przede wszystkim. jednak pragnę zaprezentować ciebie. Nie przez
małostkową próżność, możesz być pewny. Byłoby to niegodne uczonego. Muszę jednak prosić króla,
aby ci wybaczył twoje niedorzeczne zachowanie z przyprawioną nogą, W przeciwnym bowiem razie
królewska straż schwyta cię i uwięzi.

– Mnie? Cha–cha–cha! – roześmiał się Alojzy. – Mogę jedną ręką podrzucić. sześciu mężczyzn
na wysokość drzewa. Ale ma pan rację, panie profesorze. Prawdziwi ludzie nie powinni załatwiać
spraw przy użyciu siły.
Pan Kleks tymczasem zapiął guziki kamizelki, włożył surdut, wreszcie palcami obu dłoni
rozczesał sobie brodę. Następnie wyjął z kieszeni srebrne puzderko, w którym przechowywał swoje
słynne wzmacniające pigułki. Jedną dał mnie, a drugą zażył sam. Poczuliśmy się od razu rześcy i
wypoczęci.

– Jesteśmy gotowi – rzekł pan Kleks do Alojzego. – Wróćmy teraz do reszty towarzystwa. Mam
nadzieję, że nie potrzebuję ci udzielać żadnych wskazówek. Wsączyłem do twego mózgu całą
zawartość mojej skarbonki pamięci. Wiesz tyle samo co ja. Idziemy. Proszę za mną.
W sąsiedniej sali zastaliśmy Weronika i hodowcę róż oraz jego cztery córki. Na nasz widok
pan Lewkonik z przejęcia pocisnął brodawkę na nosie, Weronik dostał czkawki, a cztery panny
grzecznie dygnęły na powitanie.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Leń"

Pan Kleks lewą rękę oparł na biodrze, drugą wyciągnął przed siebie i rzekł:
– Moi państwo, pozwólcie, że wam przedstawię: pan Alojzy Bąbel, mój uczeń i wychowanek,
absolwent Instytutu Spraw Zmyślonych.
– Panie profesorze – wtrącił hodowca róż – przecież myśmy się już z panem Bąblem poznali w
krainie Obojga Farmacji. Któż by nie pamiętał Pierwszego Admirała Floty, kawalera wielkiej wstęgi
piramidonu z gwiazdą. Moja córka Rezeda…

– Drogi panie Anemonie – przerwał pan Kleks – ludzie nauki wiedzą, że przeszłość każdego
człowieka zmienia się w miarę potrzeby, a nieraz ulega nawet zapomnieniu. Pan Alojzy Bąbel stał się
zupełnie kim innym i liczy się tylko to, co przed chwilą o nim powiedziałem.
– O, ja się nie zgadzam – zaprotestował Weronik. – Pracuję uczciwie pięćdziesiąt lat jako
dozorca dyplomowany, lokatorzy obiecali wyprawić mi jubileusz i nie chcę zamienić mojej
przeszłości na inną.
– A co będzie z Rezedą? – zawołała Dalia i kichnęła siedem razy z rzędu. Zapomniałem
bowiem powiedzieć, że Dalia cierpiała na katar dzienny, który zaczynał się o świcie, a ustawał tuż
po zachodzie słońca.

– O ile mi wiadomo – wtrącił się Alojzy – panna Rezeda przebywała ostatnio w Królewskich
Ogrodach.
– Nie ma jej tam – rzekł ze smutkiem hodowca róż. – Ktoś porwał mi ją sprzed nosa i
uprowadził nie wiadomo dokąd. Niegodziwi ludzie bawią się moim dzieckiem jak piłką.
– Jeden–jeden – zauważył znacząco Alojzy. Natomiast pan Kleks podniósł palec do góry i
rzekł:
– Panną Rezedą zajmę się we właściwym czasie. Przecież już mówiłem, że pośpiech to wróg
rozsądku.
– Muszę wiedzieć gdzie jest Rezeda! – zniecierpliwił się pan Lewkonik. – Dosyć mam tej
niepewności.
Sytuacja stawała się naprężona, Alojzy jednak szybko ją rozładował.

– Przecież jesteśmy zaproszeni do króla na lody! Niech żyje król! – zawołał wesoło.
– Masz rację Alojzy – stwierdził pan Kleks. – Minęło już południe. Najwyższy czas przerwać
jałowe rozmowy, no i bezustanne kichanie. Król czeka. Ja pójdę przodem, a wy parami za mną.
Panna Rezeda się znajdzie, możecie być spokojni. Broda czuwa. Proszę, ruszamy. Pan Lewkonik
podaje ramię pannie Róży, pan Weronik prowadzi pannę Dalię, Adaś pannę Hortensję. Tak, dobrze.
A na końcu – Alojzy z panną Piwonią.

Domyślacie się zapewne, że Piwonia nie omieszkała przy okazji ułożyć krótkiego wierszyka:
Broda loda dobra chłoda Bąbel wrąbel zdrów nie szkoda.
Nauczyłem się już rozwiązywać te rymowane łamigłówki, zrozumiałem więc od razu, co
Piwonia chciała powiedzieć w swoim dwuwierszu. Chodziło jej o to, że człowiekowi z brodą, czyli
panu Kleksowi, zjedzenie dodatkowej porcji lodów grozi przeziębieniem, natomiast Alojzy może ich
„wrąbać” bardzo dużo bez szkody dla zdrowia.

Zająłem się tutaj wierszykiem Piwonii, a tymczasem po wyjściu z domu czekała nas przykra
niespodzianka. Na placu A–B zebrała się grupka Alamakotańczyków, wśród których rozpoznałem
kilku dozorców z Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Byli bardzo wzburzeni, rozprawiali między sobą,
a gdy ujrzeli Alojzego, jeden z nich zawołał:
– To ten!
– O co chodzi? – zapytał pan Kleks.

Najstarszy z dozorców zbliżył się do nas i oświadczył wskazując na Alojzego:
– Poznaję go! Pracował w Rezerwacie. Wczoraj nagle się ulotnił. A dzisiaj rano
stwierdziliśmy kradzież dwustu siedemnastu rubinów. Nikt inny nie mógł tego zrobić.
– Panowie! – rzekł spokojnie Alojzy. – Niesłusznie mnie posądzacie. Proszę, sami możecie się
przekonać.

Mówiąc to wywrócił jedną po drugiej wszystkie swoje kieszenie. Nic w nich oczywiście nie
miał, nawet chustki do nosa, gdyż doskonałość jego konstrukcji wykluczała możliwość kataru.
Dozorca przyglądał się Alojzemu ze zdumieniem, jako że nigdy jeszcze nie spotkał człowieka,
którego kieszenie byłyby całkowicie próżne. Nawet dzieci trzymają w nich mnóstwo rozmaitych
cennych drobiazgów, jak notesiki, scyzoryki, pudełeczka, znaczki pocztowe, stalówki, sznurki,
kamyki, muszelki czy kostki cukru. Natomiast Alojzy nie posiadał dosłownie nic, ponieważ dopiero
od kilku godzin stał się prawdziwym człowiekiem.

Dozorca przestał więc interesować się jego osobą, za to z większą jeszcze podejrzliwością
spojrzał na Weronika, a potem na pana Lewkonika i na mnie. Pan Kleks wyglądał tak dostojnie, że
był poza wszelkimi podejrzeniami, chociaż miał trzydzieści kieszeni, nie licząc dwóch zapasowych
w kalesonach.
Grupa Alamakotańczyków przez ten czas znacznie się powiększyła i otoczyła nas ze wszystkich
stron.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 17

– Proszę nas puścić – rzekł pan Kleks. – Jesteśmy gośćmi króla i właśnie idziemy do niego na
lody.
Ale Weronik przez zawodową solidarność wystąpił w obronie dozorców:
– Panie profesorze, ja na ich miejscu zrobiłbym to samo. Złodziej kradnie, a dozorca
odpowiada.
Po tych słowach wywrócił kolejno kieszenie i pokazał ich zawartość. Pan Lewkonik ociągał
się przez chwilę, w końcu jednak machnął ręką i rzekł:
– Trzeba prędzej z tym skończyć. Szkoda czasu. Proszę, patrzcie!. Jedna kieszeń… druga…
trzecia… czwarta… I tu jeszcze piąta… To są nasiona kwiatów, to płyn odżywczy, a to fotografie
rodzinne… W porządku?

Z niesmakiem przyglądałem się tej scenie, ale wobec zachowania Weronika i hodowcy nie
pozostało mi nic innego jak pójść w ich ślady. Zacząłem więc od zewnętrznej kieszeni marynarki.
Zagłębiłem w niej rękę i pod palcami poczułem coś sypkiego, w rodzaju kaszy. Wyciągnąłem kieszeń
na zewnątrz i osłupiałem. Na ziemię, posypały się rubiny.
Możecie sobie wyobrazić zarówno moje zmieszanie, jak i wzburzenie tłumu. Dwaj dozorcy
chwycili mnie za ręce, pozostali zaś rozbiegli się po placu, wzywając strażników miejskich.
Doleciały mnie okrzyki Alamakotańczyków. Jeden z nich zawołał:
– Złurdziej! Na patelnię złurdzieja!

Ktoś inny mu wtórował:
– Rzorcić draba kurgorturm na pordziurbanie!
Pan Kleks mówił coś wymachując rękami, ale nikt go nie słyszał.
W tym momencie z dachu sfrunął nagle Tri–Tri, usiadł mi na ramieniu i z jego przepełnionego
dziobka na oczach wszystkich posypały się do mojej kieszeni rubiny. Sytuacja od razu stała się jasna.
Poczułem żal do kolibra. Dałem mu prztyczka w dziób, opróżniłem kieszeń z nowej porcji
rubinów i oświadczyłem dozorcom z godnością:
– Jak widzicie, nie mam z tym nic wspólnego. Nie potrzebuję waszych rubinów i nie lękam się
waszych kogutów. Idę na lody do króla. To wszystko.

Pan Kleks, wzruszony moimi słowami, otarł łzę, dumnie wysunął brodę do przodu i rzekł:
– Oto postawa godna uczonego!
Dalia kichnęła jedenaście razy, co w znacznym stopniu złagodziło rozdrażnienie dozorców.
Jeszcze półgłosem szemrali i naradzali się między sobą, ale na szczęście nadbiegł zdyszany ministron
Pogody i Czterech Wiatrów, wołając już z daleka:
– Panie, panowie! To nie wypada! Król czeka już od pół godziny, ministron Dworu szaleje.
Tak nie można!
Pan Kleks w kilku słowach opowiedział Limpotronowi o naszej przygodzie.
– Nie uszanowaliście królewskich gości – skarcił Limpotron dozorców. – Za niewłaściwe
podejście do sprawy każę wam zmniejszyć premię. Zamiast pięciu jajek na głowę dostaniecie po
trzy. To oduczy was bezduszności.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 29 >>
Ten rozdział jest częścią 28 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa