Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13

8 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13 CISZA MORSKA

Wiatr południowo–wschodni wydymał żagle i okręt ślizgając się po falach mknął ku nieznanym
lądom, które z bocianiego gniazda wypatrywał pan Kleks.
Miał na nosie okulary własnego wynalazku. Zamiast zwykłych cienkich szkieł tkwiły w nich
szklane jaja, pokryte dookoła mnóstwem wklęsłych kuleczek. W środku każdego ze szklanych jaj,
podobnie jak w plastrze miodu, pełno było misternie szlifowanych sześcianów i stożków. Dzięki tym
okularom pan Kleks widział o wiele, wiele dalej niż przez najdłuższą lunetę.
Wymachując energicznie rękami, pan Kleks wskazywał kierunek i co chwila wykrzykiwał
nazwy dostrzeżonych na bezkresie przylądków, portów i wysp.
Tak, tak moi drodzy, było to wprost zdumiewające, jak niezwykle daleko widział pan Kleks
przez swoje okulary.

Mewy, przerażone jego zachowaniem i wyglądem, trzymały się w znacznej odległości od
okrętu. Załoga, chroniąc się przed słonecznym skwarem, spędzała dni pod pokładem. Wszyscy byli
nieustannie głodni i pomstowali na kucharza. Nikt sobie z nim nie mógł poradzić. Jako rodowity
Bajdota, kucharz Telesfor był bajkopisarzem, a kiedy układał bajki, popadał w tak głębokie
zamyślenie, że zapominał o patelniach i rondlach. Jeśli który z kuchcików, pragnąc ratować
przypalające się potrawy, przerywał mu natchnienie, Telesfor wpadał w okropny gniew i cały obiad
wyrzucał do morza. Wkrótce jednak uspokajał się, przepraszał kapitana za swoją porywczość i brał
się do gotowania obiadu od początku. Niestety stale działo się tak, że posiłki były albo przypalone,
albo też służyły za żer morskim rybom i delfinom. Wszyscy jednak cierpliwie znosili dziwactwa
Telesfora, gdyż bajki jego zawierały opisy tak wspaniałych uczt, że nawet zwykłe suchary nabierały
smaku wybornej pieczeni.

Kapitan okrętu także układał bajki. Za temat służyły mu przeważnie przygody żeglarzy i nigdy
nie było wiadomo, czy prowadzi okręt do rzeczywistego celu podróży, czy też do wymyślonych i nie
istniejących lądów. Niekiedy sam nie mógł się już połapać, gdzie kończy się bajka, a zaczyna
rzeczywistość. Wtedy okręt błąkał się po bezgranicznych obszarach mórz i nie mógł trafić do miejsca
przeznaczenia.

Tylko sternik, stary wilk morski, nie był bajkopisarzem i słynął niegdyś jako niezrównany
żeglarz. Odkąd jednak w walce z korsarzami postradał wzrok, sterował okrętem na chybił trafił.
W tych warunkach pan Kleks musiał uważać zarówno na kapitana, jak i na sternika, a w porze
obiadowej wyręczał często kucharza, gdyż znał się na kuchni nie gorzej niż na gwiazdach.
Wkrótce załoga nabrała do pana Kleksa tak wielkiego zaufania, że marynarze spali albo grali w
kości i tylko od czasu do czasu spoglądali na bocianie gniazdo, żeby przekonać się, czy pan Kleks
czuwa. Z czasem nawet mewy oswoiły się z dziwaczną postacią pana Kleksa, siadały mu na
ramionach, skubały brodę i skrzecząc przedrzeźniały jego głos.

W chwilach wolnych od zajęć pan Kleks wprost z bocianiego gniazda łapał w siatkę na motyle
latające ryby, które potem smażył na kolację dla całej załogi.
Dziewiętnastego dnia podróży kapitanowi popsuła się busola. Pan Kleks z jednej z kieszeni
swej kamizelki wydobył ogromny magnes, którym natarł sobie brodę. Odtąd wskazywała ona
kierunek i była stale zwrócona na północ, aczkolwiek mewy szarpały ją zawzięcie na wschód,
zachód i południe.

Od czasu do czasu pan Kleks stawał w swoim bocianim gnieździe na jednej nodze,
rozpościerał ramiona jak skrzydła i w tej pozycji oddawał się krótkiej drzemce, gdyż nie uznawał
sypiania w nocy. Po kilkunastu minutach budził się wypoczęty, wkładał na nos okulary o jajowatych
szkłach i wołał:
– Kapitanie, zboczyliśmy z kursu o półtora stopnia, musimy skręcić na północny wschód, a
potem trzymać się dokładnie kierunku mojej brody.
– Co pan widzi? – wołał w odpowiedzi kapitan zadzierając brodę do góry.
– Widzę Cieśninę Złych Przeczuć i Archipelag Świętego Paschalisa. Na wyspie Rabarbar stoi
latarnia morska, widzę na niej latarnika, a na jego nosie cztery piegi… Ale dzieli nas jeszcze
odległość sześciuset czterdziestu mil morskich i wątpię, abyśmy dotarli tam wcześniej niż za trzy
miesiące.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Zoo"

– A czy nie widać przypadkiem w pobliżu jakiegoś korsarskiego statku?
– Owszem, widać, ale nic nam nie grozi. Statek ma poszarpane żagle i na pokładzie nie ma
żywego ducha.
Następnie pan Kleks zdejmował z nosa cudowne okulary i wołał z całych sił, aby przekrzyczeć
mewy:
– A co z obiadem?
Tutaj kapitan przeważnie załamywał ręce, a potem, przykładając do ust dłonie złożone w
trąbkę, wołał:
– Telesfor przypalił… Jest nie do jedzenia. Nawet rekiny nie chciały tego jeść.

Sternik, przysłuchując się rozmowie, nastawiał wskazany przez pana Kleksa kierunek, gryzł
suchary i zrzędził:
– Jeśli nie wrzucimy Telesfora do morza, czeka nas śmierć głodowa… Przypalił już dzisiaj
dwadzieścia funtów baraniny, cały zad cielęcy i cztery perliczki… A bajki i suchary to nie jest
pożywienie dla przyzwoitego człowieka.
Tak upływał tydzień za tygodniem. Aż nagle w dniu świętego Pankracego wiatr ustał. W dniu
świętego Serwacego nastąpiła na morzu zupełna cisza i żaglowiec stanął nieruchomo w miejscu. A w
dniu świętego Bonifacego pan Kleks opuścił bocianie gniazdo, ześliznął się po maszcie na pokład i
oznajmił:
– Wpakowaliśmy się w strefę martwego wiatru. Możemy spokojnie spać aż do końca maja.
Po tych słowach stanął na jednej nodze i natychmiast zasnął.
Kapitana i załogę ogarnęło przerażenie.

Wiadomo, że sfera martwego wiatru powstaje wskutek olbrzymich szczelin w dnie morskim.
Szczeliny takie wsysają znajdujący się nad nimi słup wody, od dna aż do powierzchni, wraz ze
wszystkim, co się na tej powierzchni znajduje.
– Musimy co prędzej uciec z tego fatalnego miejsca, inaczej będziemy zgubieni – rzekł kapitan i
wydał rozkaz, aby spuszczono łodzie ratownicze.
Ale marynarze, ufni w mądrość i wiedzę pana Kleksa, wzięli się za ręce i otoczyli go,
śpiewając chórem pieśń zaczynającą się od słów: „Ojciec Wirgiliusz kochał dzieci swoje…”
Słońce stało się czerwone, niebo było jakby w płomieniach. Słoneczny poblask kładł się
purpurą na skrzydłach mew, które, przerażone własnym widokiem, krążyły ponad głową pana Kleksa
i rozpaczliwie skrzeczały.

Kapitan wykrzykiwał wciąż nowe rozkazy, ale nikt ich nie wykonywał. W końcu ochrypł,
usiadł na zwoju lin okrętowych i szklanym wzrokiem patrzył na tańczących marynarzy.
A pan Kleks stojąc na jednej nodze, z rozcapierzonymi rękami i z brodą skierowaną na północ,
spał najspokojniej.

Śpiew przerażonych marynarzy wzmagał się z każdą chwilą, aż przeobraził się w nieopisany
ryk. Ale martwa cisza przenikała do szpiku kości i nie można jej było niczym zagłuszyć, jak również
nie można było obudzić pana Kleksa.
Ponieważ cała uwaga skupiona była na osobie śpiącego uczonego, nikt nie spostrzegł, że okręt
powoli zaczął zapadać w głąb.
Zgroza osiągnęła swój szczyt.

Ale w tej właśnie chwili pan Kleks ocknął się i widząc nadciągającą katastrofę, zawołał
donośnym głosem:
– Wszyscy pod pokład! Zasunąć drzwi i uszczelnić otwory! Żwawo! I nie bać się! Jestem z
wami.
Marynarze tłocząc się i popychając zbiegli na dół. Ostatni zszedł kapitan i zatrzasnął za sobą
klapę. Pan Kleks wydawał zarządzenia, które załoga wykonywała z błyskawiczną szybkością. Nawet
kucharz zapomniał o swoich bajkach i na równi z innymi zabrał się do pracy. Nie było słychać
rozmów ani sprzeczek. Marynarze ze zwinnością kotów przebiegali kajuty i zabezpieczali wnętrze
okrętu przed zalewem. Pan Kleks, zaczepiony ręką o belkę pułapu, kołysał się nad ich głowami i
pilnie baczył, aby rozkazy były ściśle wykonane. Tylko kuchcik Pietrek, najmłodszy ze wszystkich,
nie mógł wytrzymać z ciekawości. Przylgnął twarzą do szyby okienka okrętowego i wpatrywał się w
przedziwne obrazy, które jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jego oczami.
Okręt wraz ze słupem wody wolno i łagodnie zapadał się w dół i Pietrek miał wrażenie, jak
gdyby zjeżdżał windą. Ściany wodne tworzyły studnię dookoła okrętu. Niebo u wylotu tej studni stało
się teraz czarne jak w nocy i migotało gwiazdami.
Pietrek z najwyższym zdumieniem obserwował niezrozumiałe zjawisko: otwór studni nie
zamykał się nad okrętem, tak jakby ściany dokoła były nie z wody, lecz ze szkła. Zresztą nie tylko
kuchcik Pietrek, ale w ogóle nikt, z wyjątkiem pana Kleksa, nie mógł i nigdy nie będzie mógł tego
pojąć.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 19

Tymczasem okręt zapadał się coraz głębiej, a przed okrągłym okienkiem przesuwały się dziwy
morskie, znane tylko uczonym badaczom i bajkopisarzom.
Początkowo widać było jedynie wodorosty, zwierzokrzewy i ryby rozmaitej barwy i kształtu,
ale w miarę zanurzania się okrętu widoki stawały się coraz bardziej niezwykłe.
Głębię wód rozjaśniały zielonkawym światłem gwiazdy morskie, poszczepiane ze sobą w
długie, wirujące łańcuchy. Jeże i koniki morskie fosforyzowały żółto–niebieskim blaskiem. W tej
migocącej poświacie działy się rzeczy zapierające dech.
Wielkie skrzydlate ryby o dwóch przednich bawolich nogach toczyły zaciętą walkę ze stadem
dwugłowych żarłocznych trytonów. Ryby–nosorożce, ryby–piły, ryby–torpedy raz po raz rzucały się
w wir walczących i zadawały im śmiertelne ciosy. Od czasu do czasu przepływały muszle, których
jedyną zawartość stanowiło wielkie oko. Muszle otwierały się, oko badawczo rozglądało się dokoła
i szybko płynęło dalej.

Wkrótce obraz się zmienił. Pojawiły się włochate łby morskie, które pan Kleks nazywał
karbandami. Łby szczerzyły zęby, złożone z samych kłów, i wysuwały niezmiernie długie jęzory,
zakończone pięcioma pazurami. Wyłupiaste ślepia karbandów okolone były rzęsami z kościanych
ości, nos przypominał lwi ogon, a uszy poruszały się w wodzie szybko jak dwa wiosła.
Pływające krzewy i kwiaty przerażały swoimi rozmiarami. Kielichy lilii morskich były tak
ogromne, że dorosły człowiek mógł pomieścić się w nich bez trudu. Ale na szczęście same usuwały
się z drogi. W liliach mieszkały karliczki morskie o małych dziewczęcych twarzyczkach, osadzonych
na zielonych pękatych arbuzach. Te biedne istoty, na wpół dziewczęta, a na wpół owoce,
przyrośnięte były do wnętrza lilii długimi łodygami, zwiniętymi na podobieństwo sprężyn, co
pozwalało im wyłaniać się i oddalać na niewielką odległość.

Z konarów pływających drzew koralowych zwieszały się potwory podobne do kameleonów i
wyrzucały z kolorowych pysków ogniste pociski, które rozrywały się z wielką siłą, szerząc dokoła
zniszczenie.
Jeden z takich pocisków ugodził w pokład okrętu, wzniecając pożar, ale marynarze wspólnymi
siłami zdołali go szybko ugasić.
Po skończonej pracy pan Kleks przywołał wszystkich do okien, objaśniał im niepojęte zjawiska
morskich głębin i wymieniał nazwy przesuwających się roślin, płazów, zwierząt i potworów
morskich.

– Patrzcie! – wołał pan Kleks. – Te ośmiornice mogłyby zmiażdżyć słonia jak muchę. A te
opancerzone kule nazywają się termidele. Wylęgają się z nich żar–ptaki. Co trzy miesiące termidele
wypływają na powierzchnię morza i wypuszczają za każdym razem nowe ptaki na świat. A tam,
widzicie, to jest tak zwany amalikotekotendron. Żywi się własnym ogonem, który mu nieustannie
odrasta. Obecność jego wskazuje na to, że zbliżamy się do dna morskiego. A teraz – uwaga!
Patrzcie… Te dziwaczne stwory to są atramentnice. Wydzielają czarny barwnik, z którego można
spreparować czarny atrament. Domyślacie się teraz, dlaczego was tu przywiozłem? Zdobędziemy
czarny atrament i zawieziemy go do Bajdocji.
Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się atramentnicom, gdy naraz okręt dotknął dna
morskiego i oczom podróżników ukazały się ulice zabudowane rzędami bursztynowych kopuł.
Dziwne te budowle, przypominające ogromne kretowiska, nie posiadały ani drzwi, ani okien. Jakby
na umówiony znak niezliczone kopulaste pokrywy zaczęły powoli unosić się w górę. Ale zanim
jeszcze pan Kleks i jego towarzysze zdołali cośkolwiek dojrzeć, okręt zapadł się w szczelinę ziejącą
w morskim dnie, szczelina zasklepiła się nad nim, a masy wód, utrzymujące się dotąd nieruchomo jak
ściany studni, runęły na to miejsce z ogłuszającym łoskotem i hukiem. We wnętrzu okrętu zapanowała
ciemność.

Czytaj więcej  Masza i Niedźwiedź odcinek 31 - Nowa miotła

Marynarzy ogarnęła paniczna trwoga. Jedni wzywali pomocy, inni złorzeczyli panu Kleksowi.
Kucharz Telesfor przeklinał wszystkich kuchcików świata, gdyż spod ręki zginęły mu zapałki.
Powstało ogólne zamieszanie i ludzie kotłowali się po ciemku, jak raki w worku.
Wreszcie rozległ się tubalny głos pana Kleksa, który doskonale widział w ciemności i znał się
na wszelkich tajemniczych sprawach.
– Kochani przyjaciele! – wołał pan Kleks. – Uspokójcie się, bo przypominacie mi stado małp
podczas pożaru lasu. Sądzę jednak, że nie jesteśmy małpami, skoro umiecie tak świetnie kląć i
złorzeczyć. Zauważyliście już chyba, chociażby po mojej czuprynie, że nie mam głowy kapuścianej i
że jestem dość mądry na to, aby wybaczyć wam niestosowne zachowanie.
– Zamilczcie już, do licha! – krzyknął gniewnie kapitan.

Gdy zaś marynarze uciszyli się wreszcie, pan Kleks ciągnął dalej:
– Za chwilę wyjdziemy na pokład. Zobaczycie różne dziwne rzeczy. Niczego nie potrzebujecie
się obawiać, pamiętajcie tylko o jednym: stosujcie się do moich rozkazów i naśladujcie mnie we
wszystkim. W każdym bądź razie ostrzegam was, abyście nie pili żadnych napojów, którymi będą
was częstowali mieszkańcy tego nieznanego kraju. To jest najważniejsze! Czyście zrozumieli?
– Zrozumieliśmy! – zawołali chórem marynarze.
– No to chodźcie ze mną – rzekł pan Kleks i przeskakując po kilka stopni, wyszedł na pokład
prowadząc za sobą kapitana i załogę.
Przed oczami ich rozpostarł się rozległy widok, zbliżony raczej do bajki niż do rzeczywistości

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 14 >>
Ten rozdział jest częścią 13 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa