Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 17

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 17

14 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 17 KIERUNEK – ARCYMECHANIK

Po zakończonej uroczystości Arcymechanik zaprosił gości do swego pałacu, gdzie już
przygotowane były dla nich obszerne apartamenty. Pan Kleks przede wszystkim zatroszczył się o
beczki z esencją atramentową i poprosił o przeniesienie ich do pałacu.
– Dostojny gościu – rzekł na to ze smutkiem w głosie Arcymechanik – wiem, jak zmartwi cię
wiadomość, którą usłyszysz. Cokolwiek pochodzi z Abecji, umiera natychmiast pod działaniem
światła słonecznego. Tak samo mleko atramentowe traci swą barwę i staje się białe. Wiem o tym
dobrze, gdyż z Abecją utrzymujemy od dawna bliskie stosunki sąsiedzkie. Zresztą sam przekonasz się
o prawdzie moich słów.

Natychmiast jeden z Patentończyków przytoczył na rozkaz Arcymechanika dwie beczki z
atramentowym płynem, ustawił je przed panem Kleksem i uderzeniem potężnej pięści rozbił
pokrywy. Z beczek wytrysnął biały płyn. Pan Kleks nie dowierzał jeszcze swym oczom i zajrzał do
wnętrza. Tak! Nie mogło być wątpliwości: atrament stracił barwę i przeistoczył się w
bezwartościowy płyn koloru mleka. Pan Kleks zanurzył w nim dłoń, a potem przyglądał się w
milczeniu białym kroplom, które kapały z jego palców na szklany bruk. Nikt nie śmiał przerwać tego
wymownego milczenia.

W pewnej chwili oczy pana Kleksa spotkały się z oczami Pietrka, pełnymi łez. Pan Kleks
otrząsnął się, gwizdnął jak kos i rzekł:
– Trudno. Chodźmy. Ale podróż nasza nie jest jeszcze skończona. Nie możemy wracać do
Bajdocji z pustymi rękami.
Po tych słowach ujął pod ramię Patentoniusza XXIX i ruszył z nim w kierunku pałacu. Za nimi
podążali Bajdoci, Przyboczna Rada Mechaniczna oraz cała świta.
Tak. Trzeba przyznać, że pan Kleks był wielkim człowiekiem. Bowiem wielcy ludzie nigdy nie
tracą nadziei.

Wejście do pałacu prowadziło przez wysoką bramę. Kilkanaście wind stało w pogotowiu, w
oczekiwaniu gości. Charakterystycznym szczegółem budownictwa patentońskiego był zupełny brak
schodów. Schody w ogóle nie istniały.
Patentończycy wskakiwali na wyższe piętra, posiłkując się sprężynowymi podeszwami, ale
poza tym kto chciał, mógł korzystać z wind oraz szybujących foteli, poruszających się we wszystkich
kierunkach.

Sala, do której wprowadził gości Arcymechanik, była bardzo przestronna i zupełnie pusta.
Tylko kilka rzędów różnokolorowych guzików na srebrnej płycie wskazywało na istnienie złożonego
mechanizmu. Istotnie, za naciśnięciem odpowiednich guzików, z podłogi z sufitu i ze ścian wyłaniały
się przeróżne urządzenia i sprzęty, zależnie od potrzeby.

Przede wszystkim za naciśnięciem guzików niebieskich, komnata przeobraziła się w wykwintną
salę jadalną, którą zapełniły stoły zastawione potrawami i dzbanami z ananasowym winem. Na znak
dany przez Arcymechanika rozpoczęła się uczta, trwająca resztę nocy aż do rana. Do potraw
domieszane były nieznane przyprawy, których działanie polegało na usuwaniu znużenia, tak że
Bajdoci, nie mówiąc już o panie Kleksie, nie czuli zmęczenia ani senności.
Po uczcie Arcymechanik nacisnął czerwone guziki i natychmiast sala jadalna przeistoczyła się
w pracownię mechaniczną. Wypełniały ją precyzyjne aparaty, instrumenty i narzędzia, przy których
Arcymechanik opracowywał i doskonalił swe wynalazki.

Arcymechanik ofiarował każdemu z gości po metalowym pudełeczku, które było równocześnie
radioaparatem, zapalniczką, latarką elektryczną, muchołapką i maszynką do strzyżenia. Bajdoci nie
mogli wyjść z podziwu na widok tego skomplikowanego i genialnie pomyślanego instrumentu.
Natomiast pan Kleks, któremu okazywano nieustające oznaki czci, otrzymał ponadto aparat do
odgadywania myśli, skrzynkę zawierającą siedem sekretów Patentonii i piętnaście świdrowców,
mających służyć jemu i jego towarzyszom w dalszej podróży. Wśród siedmiu sekretów Patentonii
znajdował się między innymi sposób odnalezienia tego kraju na mapie, model pompki
powiększającej, spis wynalazków Arcymechanika i jeszcze cztery, równie bezcennej wartości.
Pan Kleks w gorących słowach podziękował za hojne dary, ale nie omieszkał przy tym w
delikatny sposób zauważyć, że brak wśród nich tak pożądanego czarnego atramentu.

Czytaj więcej  Straszne historie Maszy - Straszna historia o strasznych historiach

Arcymechanik zasępił się bardzo, porozumiał się z Przyboczną Radą Mechaniczną, po czym
rzekł przytknąwszy wskazujący palec do swego długiego nosa:
– Atrament nigdy nie był nam potrzebny, albowiem posiadamy zdolność zachowania raz na
zawsze w pamięci wszelkich słów, cyfr i myśli. Pamięć nasza nigdy nie zawodzi, dlatego też nie
robimy żadnych notatek, nic nie zapisujemy ani nie utrwalamy, choćby to były najbardziej złożone
wykresy lub formuły matematyczne. Ja, choć mam już dziewięćdziesiąt dziewięć lat, pamiętam z
największą dokładnością ponad sto tysięcy liczb, których uczyłem się, gdy miałem lat dziewięć. Nic
więc dziwnego, że nie wynaleźliśmy atramentu i nigdy go nie wynajdziemy. Zresztą, jak już
zaznaczyłem poprzednio, nie posiadamy siedmiu najważniejszych barwników. Dziwię się tylko, że
tak wielki uczony, jak pan Ambroży Kleks, nie zdobył się dotąd na dokonanie podobnie łatwego
wynalazku. Powtarzam: dziwię się – a dziwić się wolno każdemu.

Pan Kleks pominął milczeniem tę uszczypliwość, gdyż doskonale umiał nad sobą panować, ale
zaczerwienił się po same uszy i przeraźliwie nastroszył brwi.
Tymczasem Arcymechanik, jak gdyby nigdy nic, zaproponował gościom przechadzkę po ulicach
miasta, podkreślając, że wkrótce już, ku jego ogromnemu żalowi, będą musieli opuścić Patentonię.
Po tych słowach ujął pana Kleksa pod ramię i podskakując obok niego na swojej jedynej nodze,
skierował się do wyjścia. Za nimi szli Bajdoci i świta Arcymechanika.
Główna ulica, zawieszona wysoko nad ruchomą jezdnią, przypominała raczej szeroki most
wybrukowany szklaną kostką. Po obu stronach wznosiły się wysoko stożkowate budowle, a z okien
wyglądali Patentończycy, podobni jeden do drugiego jak bliźnięta.

Wzdłuż ulicy stały nieprzerwanym szeregiem automaty zastępujące sklepy, restauracje i
kawiarnie. Arcymechanik demonstrował je po kolei, wprawiając ich mechanizm w ruch przy pomocy
stalowej iglicy.

Iglica Arcymechanika posiadała sto siedemdziesiąt siedem nacięć i pasowała do wszystkich
automatów. Im kto niższe zajmował stanowisko w zespole wynalazców, tym niższej kategorii miał
iglicę. Wynalazcy najmniej zdolni i pracowici posiadali iglice o siedemnastu zaledwie nacięciach.
Pozwalały one zaspokajać w automatach tylko najprostsze potrzeby.

Arcymechanik demonstrował wszystkie automaty i rozdawał swym gościom owoce, słodycze,
części garderoby, przedmioty codziennego użytku, drobne praktyczne wynalazki, a nawet ozdoby i
klejnoty. Przy jednym z automatów Patentończycy zatrzymali się nieco dłużej. Każdy wtykał do
otworu swój długi nos, był to bowiem automat przeciwkatarowy, najczęściej chyba używany w tym
kraju, gdyż jego mieszkańcy stale cierpieli na katar i kilka razy dziennie automatycznie dezynfekowali
sobie nosy.

– Kto ma duży nos, ten ma duży katar – zauważył filozoficznie Arcymechanik.
Były też automaty do mierzenia temperatury, do plombowania zębów, do cerowania skarpetek,
do zaplatania warkoczy oraz do wykonywania mnóstwa innych niezbędnych czynności.
Bajdoci nie ukrywali podziwu dla wynalazczości Patentończyków, ale w głębi duszy byli
zdania, że zastąpienie sklepów przez automaty odbiera życiu znaczną część uroku. O ileż piękniej
wyglądały ulice Klechdawy, z rzęsiście oświetlonymi wystawami sklepowymi, gdzie każdy mógł
nabywać przedmioty stosownie do swego upodobania i gustu! Natomiast wyroby Patentończyków,
podobnie jak ich stroje, wykonane były według jednego wzoru, posiadały jednolity kształt i barwę,
co sprawiało przygnębiające wrażenie.

Prowadząc tak swoich gości ulicą Automatów, Arcymechanik zatrzymał się w pewnej chwili i
rzekł:
– To, co ujrzycie teraz, niewątpliwie będzie dla was przykre, ale trudno, prawa naszego kraju
są surowe i dotyczą w równej mierze tubylców, jak i cudzoziemców.
Po tych słowach Arcymechanik dał kilka wielkich susów i zatrzymał się przed postacią stojącą
nieruchomo w szeregu automatów. Bajdoci podążyli za nim. Oczom ich ukazała się postać Pietrka,
który szklanym wzrokiem bezmyślnie patrzył przed siebie. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, a
nogi przymocowane do chodnika metalowymi klamrami.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "O wilku i siedmiu koźlątkach"

– Chłopiec ten – rzekł Arcymechanik – wbrew zakazowi podpatrzył jeden z najnowszych moich
wynalazków i puścił w ruch jego mechanizm, ujawniając przedwcześnie tajemnicę. Został za to
ukarany. Przestał być człowiekiem, a stał się automatem, automatem do lizania znaczków
pocztowych. Mogę go wam zademonstrować.
To mówiąc Arcymechanik wetknął swoją iglicę do otworu umieszczonego pod lewą pachą
Pietrka i przekręcił trzykrotnie.

Pietrek automatycznym ruchem otworzył usta i wysunął język. Patentończycy jeden po drugim
zbliżali się do automatu, przykładali do wysuniętego języka znaczki pocztowe i nalepiali je na
przygotowane zawczasu koperty. Po wyjęciu iglicy Pietrek schował język, zamknął usta i nadal stał
nieruchomo, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem.
Pan Kleks był gęboko wstrząśnięty tym widokiem. Wiedział, że dla Pietrka nie ma już ratunku.
Długo stał w milczeniu, a potem zbliżył się do nieszczęsnego chłopca i złożył pocałunek na jego
czole, które było zimne jak metal.

Odwrócił się wreszcie do Arcymechanika i rzekł drżącym głosem:
– Twarde jest prawo patentońskie, które zmieniło tego dzielnego chłopca w automat.
Ciekawość jego została ukarana zbyt surowo. Skoro nie możemy odwrócić tego, co się stało, nie
chcemy dłużej pozostawać w kraju, gdzie ludzie zamiast serc mają stalowe sprężyny. Wypuśćcie nas
stąd czym prędzej. Jest to nasze jedyne życzenie.
Bajdoci, do głębi oburzeni, otoczyli pana Kleksa i również domagali się natychmiastowego
opuszczenia tej posępnej wyspy. Tylko sternik stał na uboczu i wołał:
– A ja nie chcę! Nie chcę być ślepym do końca życia. Tutaj przynajmniej widzę. Pozwólcie mi
zostać!

– Nie mamy nic przeciwko temu – oznajmił Arcymechanik. – Rozumiemy, czym jest wzrok dla
człowieka. Opalizujące szkła szybko tracą swą moc i często trzeba je zmieniać. A zmienić je można
tylko w Patentonii. Pozwólcie więc waszemu sternikowi, aby został u nas. Będzie pracował tak, jak
my, i żył tak, jak my. Bo u was nikt nie potrafi przywrócić mu wzroku.

Zapanowało ogólne milczenie. Pan Kleks usiłował stłumić w sobie niechętne uczucia
względem Patentończyków, których znienawidził za bezduszność. Uważał, że nic nie stoi na
przeszkodzie, aby Arcymechanik wyjawił tajemnicę opalizujących szkieł. Ale ten wyniosły i zimny
włodarz Patentonii poczuł się dotknięty w swoim poczuciu władcy i nic nie mogło go przejednać.
– Dobrze – powiedział pan Kleks – niechaj sternik zostanie. Wprawdzie, jeśli o mnie idzie,
wolałbym być ślepym w Bajdocji niż królem w Patentonii, ale to już sprawa czysto osobista.
Po tych słowach odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku placu. Bajdoci podążyli za nim.
Ponad ich głowami w zwinnych skokach przemknęli Patentończycy. Zgromadzony na placu tłum
przyglądał się w uroczystym skupieniu pracy kilkunastu mechaników krzątających się dokoła
lśniących, nowiutkich świdrowców, gotowych do odlotu.

Arcymechanik przywołał Bajdotów i udzielił im szeregu wyjaśnień oraz wskazówek, jak
obchodzić się z mechanizmem tych latających kul. Trzeba przyznać, że był to mechanizm niezmiernie
prosty. Nawet dziecko mogło posługiwać się nim z łatwością. Pan Kleks wsiadł do jednego ze
świdrowców i odbył próbny lot, który wypadł całkiem zadowalająco.
Skoro przygotowania do odlotu były już zakończone, Arcymechanik zwrócił się do pana Kleksa
i rzekł:
– Znajomość nasza pozostanie mi w pamięci na zawsze. Umiem łatwo zapominać drobne
nietakty moich gości, ale nie zapomnę nigdy chwil głębokiego wzruszenia, jakie budzi we mnie
najkrótsze nawet obcowanie z wielkim uczonym. Pomnik, który wzniesiemy na tym placu, upamiętni
wasze niezwykłe odwiedziny, a plac otrzyma nazwę placu Ambrożego Kleksa.

Przy tych słowach Patentoniusz XXIX pociągnął pana Kleksa za ucho, po czym mówił dalej:
– Wszystkie świdrowce są obficie zaopatrzone w żywność, nadto każdy z was otrzyma na
drogę okrycie, bo w górze jest bardzo zimno. Patrzcie, te peleryny są mego wynalazku. W każdym
guziku mieści się mała bateryjka, z której przepływa przez płaszcz równomierna fala ciepła.
Temperaturę można regulować przez włączenie jednego, dwóch albo trzech guzików. A teraz nie
pozostaje mi nic innego, jak pożegnać was i życzyć szczęśliwej podróży.
Podczas gdy Patentończycy rozdawali Bajdotom peleryny, pan Kleks wygłosił krótkie
pożegnalne przemówienie i podziękował Arcymechanikowi za gościnność.
Sternik był niesłychanie wzruszony. Pobiegł do swoich towarzyszy podróży i ściskał ich po
kolei, głośno szlochając.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 2

– Wiem, że już nigdy nie usłyszę bajek Wielkiego Bajarza! – wołał z płaczem. – Wybaczcie mi,
ale nikt z was nie wie, co to jest ślepota! Może tutaj jakoś się oswoję, będę się opiekował
Pietrkiem… Wybaczcie, bądźcie zdrowi!

Pan Kleks ze łzami w oczach ucałował sternika, skłonił się jeszcze raz Arcymechanikowi i
zgromadzonym Patentończykom, po czym dał Bajdotom znak, aby wsiadali do świdrowców. W
każdym z nich usadowiło się po dwóch Bajdotów, a do ostatniego wsiadł sam tylko pan Kleks.
Patentończycy zaintonowali na nosach pożegnalnego marsza i po chwili piętnaście
świdrowców uniosło się w górę. W miarę oddalania się od ziemi, zgromadzeni na placu ludzie
stawali się coraz mniejsi, a po kilku minutach przypominali już roje ruchliwych mrówek. Niebawem
też cała Wyspa Wynalazców, zwana Patentonią, wyglądała z góry jak talerz pływający po
powierzchni morza.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 16Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 18 >>
Ten rozdział jest częścią 17 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa