Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12

7 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12 POŻEGNANIE Z BAJKĄ

Księżyc raził mnie w oczy i oblewał swoim tajemniczym blaskiem.
Usiadłem na ławce, gdyż poczułem nagle okropne znużenie. Całym wysiłkiem woli panowałem
nad sobą, aby nie usnąć.
W tej samej jednak chwili uderzyła mnie rzecz niezwykła: gmach Akademii nie był już dawnym
wspaniałym gmachem. Nie spostrzegłem zupełnie, że zmniejszył się o połowę i nadal kurczył się w
moich oczach. To samo stało się z parkiem i z otaczającym go murem.
Szumiało mi w uszach, a przed oczami fruwały czerwone płatki.
Gmach Akademii zmniejszał się bez przerwy.

Gdy był już wielkości zwyczajnej szafy, z drzwi jego wyszła jakaś maleńka postać która
zbliżyła się do mnie. Był to pan Kleks. Taki sam pan Kleks, jakim widziałem go niegdyś w szklance.
Tymczasem niebo nade mną się obniżyło i księżyc wisiał na nim jak lampa na suficie. Mur
otaczający Akademię przybliżył się i wyraźnie rozróżniałem w nim furtki prowadzące do sąsiednich
bajek.
Czas upływał i wszystko dokoła mnie kurczyło się coraz bardziej. Powieki mi się kleiły i
ogarnęła mnie taka senność, że niepostrzeżenie usnąłem.
Gdy po chwili otworzyłem oczy, przeobrażenie otaczających mnie przedmiotów dobiegało
końca.

Znajdowałem się w pokoju oświetlonym z góry dużą kulistą lampą. Gmach Akademii
przemienił się w klatkę, w której siedział zamyślony Mateusz. W miejscu gdzie przypadał park, leżał
piękny zielony dywan, haftowany w drzewa, krzaki i kwiaty. Tam, gdzie był mur, stała biblioteka, a
furtki w murze zamieniły się w grzbiety książek, na których wyciśnięte były złotymi literami ich
tytuły. Znajdowały się tam wszystkie bajki pana Andersena i braci Grimm, bajka o dziadku do
orzechów, o rybaku i rybaczce, o wilku, który udawał żebraka, o krasnoludkach i sierotce Marysi, o
Kaczce Dziwaczce i wiele, wiele innych.

Siedziałem na tapczanie, a u mych stóp na podłodze stał pan Kleks. Był już nie większy niż mój
mały palec. Rąk i nóg jego nie mogłem zupełnie rozróżnić i właściwie jedynie łysa główka jaśniała
w świetle lampy.
Ująłem go delikatnie w dwa palce i postawiłem na swojej dłoni. Ledwie dosłyszalnym głosem
pan Kleks rzekł do mnie:
– Bądź zdrów, Adasiu, musimy się pożegnać. Jesteś miłym i dzielnym chłopcem. Życzę ci
powodzenia w życiu. Kto wie, może spotkamy się jeszcze w jakiejś innej bajce.
Po tych słowach pan Kleks stał się znów o połowę mniejszy. Był wielkości śliwki, a potem –
potem już tylko wielkości orzecha laskowego.

I nagle zaszła rzecz najmniej oczekiwana.
Przedmiot wielkości orzecha laskowego przestał być panem Kleksem. A stał się guzikiem. Po
prostu zwyczajnym guzikiem, który połyskiwał bladoróżową powierzchnią.
Mateusz, zdawało się, czekał tylko na ten moment.
Wyfrunął z klatki, usiadł mi na ramieniu, potem zeskoczył na moją dłoń, porwał w dziób guzik i
sfrunął z nim na podłogę.
Czyż nie domyśliliście się jeszcze, że był to guzik od cudownej czapki bogdychanów, cudowny
guzik doktora Paj–Chi–Wo, mający przywrócić Mateuszowi jego książęcą postać? Czyż nie przyszło
wam dotychczas na myśl, że pan Kleks był owym guzikiem, który doktor Paj–Chi–Wo przeobraził w
człowieka?

Jeżeli chodzi o mnie, uprzytomniłem sobie to dopiero wówczas, gdy dostrzegłem stopniowe
przemiany Mateusza. Począł on mianowicie pęcznieć i powiększać się. Skrzydła jęły pomału
przybierać kształt ludzkich ramion, nogi wydłużyły się, na miejscu dzioba zaznaczyły się zarysy
twarzy.
Przybierając coraz bardziej na wzroście, Mateusz już po kilku minutach stał się większy ode
mnie. Zanim zdążyłem zdać sobie sprawę z zachodzących w mych oczach wydarzeń, ujrzałem przed
sobą wytwornego pana w wieku lat czterdziestu, o włosach przyprószonych lekką siwizną.

Skłoniłem się przed nim nisko i rzekłem:
– Cieszę się, że mogę powitać Waszą Książęcą Mość. Sądzę, że Wasza Książęca Mość
zasiądzie niebawem na tronie swojego ojca.
Przemówienie moje nie bardzo było udane, ale przecież nie miałem nawet czasu, aby je sobie
obmyślić i przygotować. Mateusz, przeobrażony w człowieka, wysłuchał mych słów z powagą, a
potem nagle roześmiał się serdecznie, pogłaskał mnie po twarzy i rzekł:
– Kochany chłopcze! Nie jestem żadnym księciem. Po prostu opowiedziałem ci bajkę, a tyś
uwierzył w jej prawdziwość. Historia o królu wilków była przeze mnie zmyślona.

– No, a książę? A doktor Paj–Chi–Wo? – zapytałem zdziwiony.
– Bajka zawsze jest tylko bajką, mój chłopcze – odrzekł z uśmiechem.
– Kim więc jesteś, Mateuszu? Co to wszystko ma znaczyć?! – zawołałem gubiąc się już
zupełnie.
– Jestem autorem historii o panu Kleksie – odparł szpakowaty pan. – Napisałem tę opowieść,
gdyż ogromnie lubię opowieści fantastyczne i pisząc je, sam bawię się znakomicie.
Z tymi słowy wziął ze stołu otwartą książkę, która tam leżała, zamknął ją i wstawił do
biblioteki obok innych bajek.
Na grzbiecie tej książki widniał napis:

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 9

PODRÓŻE PANA KLEKSA
–––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
BAJDOCJA
Działo się to w czasach, kiedy atrament był jeszcze zupełnie, ale to zupełnie biały, natomiast
kreda była czarna. Tak, tak, moi drodzy, kreda była jeszcze wtedy kompletnie czarna. Łatwo sobie
wyobrazić, ile z tego powodu wynikało kłopotów i nieporozumień. Pisało się białym atramentem na
białym papierze i czarną kredą na czarnej tablicy. Tak, tak, moi drodzy, sami chyba rozumiecie, że
napisane w ten sposób litery były całkiem, ale to całkiem niewidoczne. Gdy uczeń pisał
wypracowanie, nauczyciel nigdy nie wiedział, czy kartki są zapisane, czy też nie zapisane. Uczniowie
wypisywali przeróżne głupstwa na papierze lub na tablicy, ale nikt nie mógł tego sprawdzić ani
nawet zauważyć. Listy pisane w ten sposób były zupełnie nieczytelne, toteż mało kto pisywał je w
tych czasach. Urzędnicy w biurach zapełniali pismem ogromne księgi, ale na próżno ktokolwiek
usiłowałby odnaleźć w nich ślady liter lub cyfr. Po prostu były niewidoczne. I gdyby nie to, że
istnieje w biurach z dawna zakorzeniony zwyczaj prowadzenia ksiąg, na pewno zaniechano by tej
żmudnej i niepotrzebnej pracy.

Ludzie podpisywali się na rozmaitych papierach i dokumentach, chociaż doskonale wiedzieli,
że nikt, nie wyłączając ich samych, podpisów tych nigdy nie odczyta i najwymyślniejsze nawet
zakrętasy pójdą na marne. Ale ponieważ od niepamiętnych czasów podpisywanie się sprawiało
ludziom ogromną przyjemność, nie zważali więc na to, że biały atrament jest niewidoczny na białym
papierze. Tak, tak, moi drodzy, ci, co się podpisywali, nie przejmowali się zupełnie tym przykrym
stanem rzeczy. I nie wiadomo, jak długo trwałby on jeszcze, gdyby nie pan Ambroży Kleks.
Sławny ten mędrzec, dziwak i podróżnik, uczeń wielkiego doktora Paj–Chi–Wo, założyciel
słynnej Akademii, wylądował pewnego dnia całkiem przypadkowo w jednym z portów Półwyspu
Bajkańskiego.

Po długich wędrówkach dotarł pan Kleks do Bajdocji, rozległego i bogatego kraju, leżącego na
zachodnim wybrzeżu półwyspu. Łagodny charakter i gościnność Bajdotów, ich zamiłowanie do
bajek, dzielność mężczyzn i uroda bajdockich dziewcząt zachęciły pana Kleksa do bliższego
zapoznania się z językiem, życiem i obyczajami tego ludu.
Zamieszkał więc w stolicy państwa, Klechdawie, położonej u podnóża góry zwanej
Bajkaczem. Większość mieszkańców Klechdawy zajmowała się hodowlą kwiatów, toteż miasto
tonęło w zieleni i wyglądało jak czarodziejski ogród. Parki, cieplarnie i klomby usiane były
kwiatami nieznanych i niespotykanych odmian.

Powietrze w Klechdawie, przesycone aromatem róż, lewkonii, jaśminów i rezedy, odurzało
mieszkańców i tym zapewne tłumaczyć można ich niezwykłe zamiłowanie do układania bajek. W
alejach i parkach bajkopisarze odziani w barwne stroje i uwieńczeni kwiatami opowiadali bajki tak
niezwykłe, że nikt ze słuchaczy nie umiałby żadnej z nich powtórzyć.
Bajdoci mówili językiem bardzo podobnym do innych języków, z tą tylko różnicą, że nie znali i
nie używali samogłoski „u”. Tak, tak, moi drodzy, litera „u” nie była im zupełnie znana. Dlatego też
„mur” po bajdocku posiadał brzmienie „mr”, „ucho” po bajdocku było „cho”, „mucha” – „mcha”,
„kura” – „kra” itd. Pan Kleks bardzo szybko podchwycił tę szczególną cechę języka Bajdotów i już
po kilku dniach władał nim doskonale.

Klechdawianie mieszkali w małych, jednopiętrowych domkach, obrośniętych dookoła zielenią
i kwiatami. Ich barwy i zapachy zwabiały niezliczone ilości motyli, które czyniły otaczający świat
jeszcze barwniejszym. Śpiewy ptaków rozbrzmiewały tam od wczesnego świtu do późnego
zmierzchu przez cały niemal rok, bowiem jesień i zima w Bajdocji trwały bardzo krótko. Zaledwie
jeden miesiąc, pięć dni i dwie godziny.

Raz na dwadzieścia lat odbywał się zjazd wszystkich bajkopisarzy bajdockich, którzy
wybierali spośród siebie Wielkiego Bajarza. Był nim jak się łatwo domyślić autor najpiękniejszej
bajki. Przybyli na zjazd rozbijali namioty w Dolinie Tulipanów, które pachną najsubtelniej i odurzają
mniej niż inne kwiaty. Wstępowali oni kolejno na wieżę wzniesioną w sercu doliny i wygłaszali po
jednej ze swych bajek. Musieli mówić bardzo donośnie, tak aby wszyscy zebrani mogli ich słyszeć,
toteż przez cały czas, dla wzmocnienia strun głosowych, odżywiali się tylko miodem i sokiem
morwowym. Wszyscy słuchali współzawodników z niesłabnącą uwagą, gdyż dla Bajdotów nie
istniało nic piękniejszego i ciekawszego niż bajki.

Tak, tak, moi drodzy, bajki były dla nich czymś najważniejszym. Ponieważ Bajdocja miała
bardzo, bardzo wielu bajkopisarzy, więc wygłaszanie bajek trwało od rana do wieczora przez dwa, a
czasem nawet przez trzy miesiące. Ale zjazd taki odbywał się raz na dwadzieścia lat, słuchacze byli
więc niezwykle cierpliwi, nikt nie zakłócał spokoju, a nawet rzadko kto kichnął, chyba że już w
żaden sposób nie mógł się od tego powstrzymać.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 30

Każdy z obecnych dostawał malutką gałkę z kości słoniowej, którą wręczał autorowi
najpiękniejszej, jego zdaniem, bajki. Kto zebrał najwięcej gałek z kości słoniowej, został Wielkim
Bajarzem. Wręczano mu ogromne złote pióro, będące oznaką najwyższej władzy w Bajdocji, i
wprowadzano go uroczyście przy dźwiękach muzyki do marmurowego pałacu, wznoszącego się na
szczycie Bajkacza. Tam Wielki Bajarz zasiadał na misternie rzeźbionym fotelu z wonnego
sandałowego drzewa i od tej chwili stawał się głową państwa bajdockiego na przeciąg dwudziestu
lat i sprawował rządy przy pomocy siedmiu innych znakomitych bajkopisarzy, zwanych Bajdałami,
czyli doradcami.

Cały naród czcił Wielkiego Bajarza i okazywał mu bezwzględne posłuszeństwo. Najznakomitsi
ogrodnicy przysyłali mu rzadkie odmiany kwiatów i najwonniejszy miód ze swoich pasiek. Na
pałacowych trawnikach młode tancerki bajdockie, naśladując motyle, odgrywały barwne pantomimy;
najlepsi muzycy, ukryci w cieniu drzew, na swoich instrumentach o jednej srebrnej strunie, zwanych
bajdolinami, naśladowali szum wiatru, szmer strumienia, trzepot ptaków, szelest liści i brzęczenie
pszczół. Każdy starał się, w miarę swych sił, uprzyjemnić, upiększyć i ubarwić życie Wielkiego
Bajarza, aby pobudzić jego natchnienie.

Ale bajki, to największe bogactwo ludu bajdockiego, ginęły nie utrwalone, nie przekazane nie
tylko innym narodom, ale nawet potomnym we własnym kraju. Nikt bowiem nie mógł ogarnąć
pamięcią wciąż nowych bajek, a nie znano sposobu utrwalania ich na papierze, gdyż atrament był
biały. Tak, tak, moi drodzy, w tych czasach przecież nie znano jeszcze czarnego atramentu.
Jeden z uczonych bajdockich po wielu latach pracy obmyślił sposób wiązania supełków, które
odpowiadały poszczególnym literom i wyrazom.

Bajkopisarze jęli tedy za pomocą tego niezmiernie skomplikowanego systemu przenosić swe
utwory na zwoje sznurków, a odpowiednio wyszkolone dziewczęta, przepuszczając supełki przez
palce, umiały je odczytywać. Powstały niebawem liczne biblioteki, gdzie na półkach przechowywano
kłębki sznurków powiązanych w różnorodne, misternie splątane supełki, podobnie jak dziś
przechowuje się książki. Tysiące bajdockich bajek utrwalano w ten sposób, doprowadzając wiązanie
supełków do coraz większej doskonałości.

Stało się jednak nieszczęście, którego nawet najmądrzejsi ludzie w Bajdocji nie mogli
przewidzieć. Oto pewnego dnia, u schyłku lata, pojawił się nagle owad wielokrotnie mniejszy od
komara, zwany supełkowcem, który żywił się tylko i wyłącznie supełkami. Rozmnażał się on z
nadzwyczajną szybkością. Już po kilku godzinach chmary drobniutkich, prawie niewidzialnych
szkodników przeniknęły do wszystkich bibliotek i zanim zdołano przedsięwziąć jakiekolwiek środki
zaradcze, pożarły wszystkie supełki, skarb bajdockiego bajkopisarstwa.
Gdy przerażony Wielki Bajarz przybył wraz z Bajdałami do biblioteki narodowej w
Klechdawie, zastał tam jedynie zwały pyłu i stosy drobniutkich muszek, napęczniałych z
przejedzenia.

Wielki Bajarz zasiadł w swoim fotelu, zamyślił się głęboko i przez cały tydzień nie zajmował
się sprawami państwa, a Bajdałowie na próżno usiłowali przypomnieć sobie bajki swego władcy,
pożarte przez supełkowce. Potem zawarły się wszystkie okna marmurowego pałacu i przez długie
miesiące trwała żałoba narodowa.
Skoro jednak Bajdoci otrząsnęli się ze swej straszliwej zgryzoty i wrócili do codziennych
zajęć, uczeni zaczęli szukać innego sposobu utrwalania dzieł bajkopisarzy.
Ale nowe próby również zawiodły. Nikt nie potrafił wynaleźć sposobu nadania bajkom żywota
trwalszego aniżeli żywot motyli unoszących się nad kwietnikami Klechdawy.
Działo się to za panowania Wielkiego Bajarza, który nazywał się Apolinary Mrk, co po polsku
należy czytać Apolinary Mruk. Zyskał on sławę największego w dziejach Bajdocji bajkopisarza i lud
czcił go bardziej niż wszystkich jego poprzedników.

Był to tłuściutki jegomość w wieku lat około pięćdziesięciu, na krótkich nóżkach, które nie
sięgały do ziemi, gdy siadał na swoim urzędowym fotelu z sandałowego drzewa. Odznaczał się
niezwykłą pogodą i dobrotliwością. Twarz miał okrągłą, bez zarostu, głowę łysą, okoloną
wianuszkiem siwiejących włosów, maleńkie, śmiejące się oczki i nos przypominający czerwoną
rzodkiewkę, która pozostała na talerzu tylko dlatego, że była ostatnia.
Raz w tygodniu Wielki Bajarz ukazywał się na balkonie marmurowego pałacu i opowiadał
tłumom zgromadzonym w ogrodach swoją najnowszą bajkę. Ale bajki te były zbyt czarodziejskie, aby
ktokolwiek zdołał je zapamiętać. Tak, tak, moi drodzy, były to bardzo dziwne i niezwykłe bajki.
Toteż ludność Bajdocji nie mogła pogodzić się z faktem, że giną one natychmiast po ich
opowiedzeniu, niedostępne dla mieszkańców innych miast i krajów.
Wtedy to właśnie w marmurowym pałacu na górze Bajkacz zjawił się pewnego dnia nieznany
cudzoziemiec i oświadczył, że pragnie mówić z Wielkim Bajarzem.

Gdy wprowadzono go do sali, gdzie na fotelu z drzewa sandałowego zasiadł Wielki Bajarz
Apolinary Mruk dyndając w powietrzu krótkimi nóżkami, przybyły skłonił się przed majestatem
talentu i rzekł:
– Dużo podróżowałem, dużo widziałem, a wiem jeszcze więcej. Słyszałem nieraz bajki Waszej
Bajkopisarskiej Mości i na równi z ludem bajdockim ubolewam, że nie ma sposobu ich utrwalenia,
aby natchniona twórczość Waszej Bajkopisarskiej Mości stała się dostępna mieszkańcom całego
świata. Jeśli jednak wolno mi ofiarować swoje usługi i Wasza Bajkopisarska Mość zechce z nich
skorzystać, podejmę się przed upływem roku dostarczyć barwnika, który atrament uczyni czarnym.
Wielki Bajarz otworzył szeroko oczy i usta, a nieznajomy ciągnął dalej:
– Znane mi są drogi prowadzące do złóż bezcennych składników czarnej i białej barwy i
najdalej za rok mogę wrócić do Bajdocji obładowany nimi w ilości, która całkowicie zaspokoi
potrzeby wszystkich bajkopisarzy tego kraju.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "O rybaku i jego żonie"

Wielki Bajarz z nadmiaru wzruszenia poczerwieniał, a potem zbladł. Wreszcie opanował się i
zapytał:
– Czego żądasz w zamian, znakomity cudzoziemcze?
Ale cudzoziemiec uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł z właściwą mu godnością:
– Wartościowe nagrody daje się robigroszom i obieżyświatom. My, uczeni, pragniemy tylko
dobra ludzkości. Niechaj mi Wasza Bajkopisarska Mość odda do dyspozycji jeden ze swoich
okrętów, doświadczonego kapitana i trzydzieści osób załogi. To wszystko. Resztę proszę pozostawić
mojej przemyślności, wiedzy i doświadczeniu. Ufam, że zdołam dotrzymać obietnicy.
Wielki Bajarz raz jeszcze poczerwieniał i zbladł ze wzruszenia, zsunął się ze swego
rzeźbionego fotela, objął nieznajomego i zawołał w uniesieniu:
– Czarny atrament!… Prawdziwy czarny atrament!… Szlachetny cudzoziemcze, powiedz mi, jak
się nazywasz, abym mógł opowiedzieć o tobie memu ludowi.
Nieznajomy obciągnął surdut, przyczesał czuprynę wszystkimi pięcioma palcami, z lekka
odchrząknął i rzekł:
– Od tego powinienem był zacząć. Jestem Ambroży Kleks, doktor filozofii, chemii i medycyny,
uczeń i asystent słynnego doktora Paj–Chi–Wo, profesor matematyki i astronomii na uniwersytecie w
Salamance.
Po tych słowach wyprostował się i stał z dumnie podniesioną głową, lewą dłonią głaszcząc
brodę.

– Dziś jeszcze wydam wszystkie niezbędne polecenia i rozkazy, a jutro osobiście dopilnuję w
porcie ich wykonania – rzekł Wielki Bajarz ze łzami w oczach.
Nazajutrz, o pierwszej po południu, z klechdawskiego portu odbił nowiutki, świetnie
wyposażony trójmasztowiec „Apolinary Mrk”.
W porcie stał Wielki Bajarz i trzykrotnym salutem z piętnastu moździerzy żegnał pana Kleksa,
wyruszającego w osobliwą i pełną przygód podróż.
Tak, tak, moi drodzy, widzicie – ta czarna, już ledwie dostrzegalna w oddali postać na szczycie
koronnego masztu to pan Ambroży Kleks.
Życzymy znakomitemu podróżnikowi pomyślnej wiei i spokojnego morza.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 11Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13 >>
Ten rozdział jest częścią 12 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa