Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 11

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 11

4 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 11 SEKRETY PANA KLEKSA

Kiedy przed półrokiem zacząłem pisać ten pamiętnik, wcale nie przypuszczałem, że zajmie on
tyle miejsca i że będę miał do opisania tak wiele rozmaitych, przedziwnych wydarzeń.
Ostatnio zaś wypadki potoczyły się tak szybko, że trudno mi wprost uporządkować je w
pamięci.
Najważniejsze jest to, że z panem Kleksem od pewnego czasu zaczęły się dziać rzeczy całkiem
niezrozumiałe.

Przede wszystkim więc zauważyliśmy wszyscy, że coś popsuło się w jego powiększającej
pompce. Jak już wspomniałem przedtem, odbiło się to w sposób widoczny na jego wzroście: pan
Kleks z każdym dniem stawał się odrobinę mniejszy i nigdy już nie mógł osiągnąć wzrostu z dnia
poprzedniego. Wprawiło go to w stan zdenerwowania, coraz bardziej był roztargniony i zamyślał się
w chwilach najmniej stosownych. Któregoś dnia zamyślił się wjeżdżając po poręczy do góry i przez
parę godzin siedział na niej okrakiem pomiędzy dwoma piętrami. Innym razem, fruwając nad stołem z
polewaczką w ręce, zapomniał, że jest w powietrzu, i zadumał się tak głęboko, że spadł na półmisek
z pieczenią baranią, czego wcale nie zauważył.

Od pewnego czasu ubytek wzrostu pana Kleksa stał się wprost zatrważający. Alfred, który był
najmniejszy spośród nas, przewyższał go niemal o głowę.
– Zobaczycie, że jeśli tak dalej pójdzie, za miesiąc w ogóle nie będzie już pana Kleks – drwił
sobie na głos Alojzy.

Muszę zaznaczyć, że to, co Alojzy wyprawiał w Akademii, przechodziło wszelkie
wyobrażenie. Po awanturze z bajkami nikt już nie mógł sobie z nim poradzić, a pan Kleks puszczał
mu płazem wszystkie wybryki.

Alojzy wstawał, kiedy chciał, opuszczał wykłady, na sennych lusterkach malował karykatury
pana Kleksa, bez pytania wchodził do kuchni i wrzucał do garnków żaby i pająki, podziurawił igłą
baloniki pana Kleksa i wszystkim nam nieustannie dokuczał. Nienawidziliśmy go i doznawaliśmy
uczucia ulgi, gdy Alojzy zasypiał albo wychodził do parku.

Pan Kleks na wszystko mu pozwalał, tak jak gdyby się bał. Mało tego – w miarę jak wzrastało
zuchwalstwo Alojzego, słabła władza i powaga pana Kleksa. Coraz częściej zaniedbywał kuchnię i
zapominał o naszych obiadach, nie dbał zupełnie o swoje piegi, a nawet przestał zażywać pigułki na
porost włosów, wskutek czego całkiem niemal wyłysiał i stracił zarost na twarzy.
Ale dziwna przemiana dotknęła nie tylko samego Kleksa. Również gmach Akademii skurczył
się nieco, pokoje zrobiły się niższe, meble i sprzęty zmniejszyły się, a łóżka stały się krótsze. Park,
który dotąd przypominał rozległą puszczę, zmalał i przerzedził się, a potężne dęby i buki
przeistoczyły się w małe i niepozorne drzewa.

Przemiana ta odbywała się oczywiście stopniowo i bardzo powolnie, jednak po miesiącu stała
się już tak widoczna, że wszyscy odczuwaliśmy smutek i lęk.
Jeden tylko Alojzy nie tracił animuszu, śpiewał na cały głos, gwizdał, trzaskał drzwiami,
wybijał kamieniami kolorowe szyby, drażnił Mateusza i chwilami stawał się nie do zniesienia.
Pan Kleks przyglądał mu się w milczeniu, drapał się z zakłopotaniem w łysinę i co pewien czas
usypiał zapominając nieraz po przebudzeniu napić się zielonego płynu.
Zrozumieliśmy, że zbliża się koniec naszej Akademii.

W Wigilię Bożego Narodzenia pan Kleks zebrał nas wszystkich w sali szkolnej i rzekł do nas
ze smutkiem w głosie:
– Drodzy moi chłopcy, nie mogliście nie zauważyć tego, co dzieje się dookoła was. Widzicie,
jak od pewnego czasu zmalałem. Mówiąc do was, muszę stać, ażebyście mnie mogli widzieć zza
katedry. Wszystko, co was otacza, zmniejsza się i maleje. Rozumiecie chyba sami, jaka jest tego
przyczyna. Ot, po prostu i zwyczajnie bajka o mojej Akademii dobiega końca. Bądźcie przygotowani
na to, że Akademia ta w ogóle przestanie istnieć, a i ze mnie prawie nic nie pozostanie. Przykro mi
będzie rozstać się z wami. Spędziliśmy wspólnie cały rok, było nam wesoło i przyjemnie, ale
przecież wszystko musi mieć swój koniec.

Czytaj więcej  Maria Konopnicka - "Co słonko widziało"

– A co z nami się stanie, panie profesorze? – zawołał Anastazy tłumiąc płacz.
Pan Kleks spojrzał nań z rozczuleniem i rzekł:
– Mój Anastazy, każdy z was ma swój dom, do którego wróci. W każdym razie pamiętaj o
jednym: dziś w o północy obowiązkowo otwórz bramę, po czym klucz wrzuć do stawu. Znajdziesz
przy brzegu przeręblę, którą specjalnie w tym celu wyrąbałem w lodzie. Na tym zakończy się właśnie
bajka o Akademii pana Kleksa.

Wszystkim nam zrobiło się niezmiernie smutno. Otoczyliśmy Pana Kleksa i całowaliśmy go po
rękach, które stały się już tak małe, jak ręce dziecka.
Pan Kleks obejmował nas serdecznie, potrząsał swoją łysą główką i nieznacznie ocierał łzy z
oczu.

Była to bardzo wzruszająca scena, którą przez całe życie zachowałem w pamięci.
Tymczasem nadszedł wieczór. Za oknami padał śnieg i pełno płatków śnieżnych migotało na
szybach.

Pan Kleks otworzył lufcik, spojrzał w niebo i rzekł do nas z łagodnym uśmiechem:
– No, dosyć, chłopcy, przestańcie się rozrzewniać! Przygotowałem dla was niespodziankę
wigilijną, chodźcie ze mną na górę.
Pan Kleks lekko jak piórko wśliznął się po poręczy, my zaś podążyliśmy za nim przeskakując
po kilka schodów na raz. Gdy zebraliśmy się już wszyscy na drugim piętrze, pan Kleks wyjął pęk
kluczy i otworzył nimi drzwi od pokojów, które dotąd stale były pozamykane. Mrok jednak zapadł tak
szybko, że nic nie mogliśmy w ciemnościach rozpoznać.
Pan Kleks wyjął tajemniczo z ogniotrwałej kieszonki płomyk świecy i wszedł do jednego z
pokojów.

Po chwili pojawiły się w głębi światełka i niebawem rozlała się dookoła niezwykła jasność.
Byliśmy olśnieni. Pośrodku ogromnej sali stała wspaniała choinka, rozświetlona setkami płonących
świeczek i przepysznie ubrana ślicznymi zabawkami, łańcuchami, złotymi i srebrnymi nićmi, płatkami
szklanego śniegu i mnóstwem najrozmaitszych ozdób. Choinkę otaczały pięknie nakryte stoły,
uginające się pod ciężarem półmisków, salaterek i waz.
W uroczystym nastroju zasiedliśmy do wieczerzy.

Rozglądając się wkoło, spostrzegłem, że byliśmy w tej samej sali, w której poprzednio mieścił
się szpital chorych sprzętów. Rozpoznałem też większość otaczających mnie mebli. Były to stoły,
krzesła, stoliki, zegary, które jeszcze niedawno przypominały stare rupiecie, teraz zaś, wyleczone
przez pana Kleksa, lśniły, połyskiwały świeżutką politurą i wyglądały jak nowe.
Pan Kleks wbrew dotychczasowym zwyczajom siedział wśród nas i zajadał z apetytem
przeróżne gatunki ryb piętrzących się na półmiskach.

Po wieczerzy zebraliśmy się wszyscy dookoła choinki, gdyż pan Kleks przygotował dla nas
gwiazdkowe podarunki, które nam rozdawał niczym święty Mikołaj.
Gdy przyszła kolej na Alojzego, okazało się, że nie ma go pośród nas, i nagle stwierdziliśmy,
że nie było go również podczas wieczerzy.
Pan Kleks zaniepokoił się bardzo.

– Gdzież jest Alojzy? Co się z nim stało? Mateuszu, leć czym prędzej i szukaj Alojzego.
Anatol przerażony zerwał się z krzesła.
– Panie profesorze – zawołał – ja wiem, gdzie on jest! Prosiłem go i błagałem, żeby tego nie
robił. Nie chciał mnie usłuchać.
Pan Kleks podbiegł do Anatola i, blady jak płótno, wpił się palcami w jego ramię:
– Mów! Mów! Gdzie jest Alojzy?!
– Alojzy jest w sekretach pana profesora – wyszeptał Anatol drżącym głosem i bez sił opadł na
krzesło.

Spojrzałem odruchowo na sufit. Z góry wyraźnie dobiegały odgłosy czyichś kroków.
Pan Kleks jednym susem znalazł się przy oknie, otworzył lufcik i wypłynął na zewnątrz.
Zrozumieliśmy, że stała się rzecz straszna. Żaden z nas nie ośmieliłby się nigdy wedrzeć do
sekretów pana Kleksa. Wiedzieliśmy, że za coś podobnego groziło, poza innymi karami, wypędzenie
z Akademii. Zresztą zbyt szanowaliśmy pana Kleksa, aby którykolwiek z nas odważył się przekroczyć
jego surowy zakaz. Na to mógł sobie pozwolić tylko Alojzy, ta znienawidzona przez wszystkich,
zuchwała, zarozumiała i przemądrzała lalka.

W ogromnym napięciu oczekiwaliśmy dalszego rozwoju wypadków.
Gdy tak trwaliśmy pełni niepokoju, rozmawiając szeptem między sobą, nagle drzwi otworzyły
się i do sali wpadł Alojzy, cały wysmarowany sadzą, niosąc w dłoniach niewielką hebanową
szkatułkę.
– Mam sekrety pana Kleksa! – zawołał zdyszany. – Zaraz je obejrzymy! Patrzcie, oto są sekrety,
cha–cha–cha!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Żaba"

Z tymi słowy postawił szkatułkę na stole, otworzył ją wytrychem i wysypał z niej kilkanaście
porcelanowych tabliczek, zapisanych drobnym chińskim pismem.
Nie rozumieliśmy, co to znaczy. Nikt z nas nie znał chińskiego. Byliśmy oszołomieni
niezwykłym wyglądem Alojzego i jego zuchwalstwem.
– Ja jeden tu czytam po chińsku! – wołał Alojzy. – Ja jeden potrafię odkryć sekrety pana
Kleksa. Dowiemy się wreszcie, kim jest ten napuszony dziwak! Cha–cha–cha!
Naraz w otworze lufcika ukazała się blada, wykrzywiona twarz pana Kleksa. Kiedy wpłynął do
sali, był o połowę mniejszy niż przedtem. Miał po prostu wzrost pięcioletniego chłopca.
Alojzy widząc, że nie zdąży odczytać tajemniczych chińskich tabliczek, zmiótł je jednym
zamachem ręki ze stołu na podłogę i począł je deptać z całych sił obcasami, aż potłukł je i starł na
drobny proszek.

Nikt nie zdążył mu przeszkodzić w tym dziele zniszczenia.
– Zniszczyłeś moje sekrety, Alojzy – rzekł pan Kleks głosem spokojnym, lecz surowym. –
Wobec tego ja zniszczę ciebie. Jesteś dziełem moich rąk i z rąk moich zginiesz.
Po tych słowach włożył do ucha powiększającą pompkę, nacisnął ją parokrotnie, połknął kilka
pigułek na porost włosów i po chwili stał się dawnym, wspaniałym panem Kleksem.
Brawura i zuchwalstwo Alojzego znikły bez śladu.

Pan Kleks wyjął z jednej z szaf dużą skórzaną walizkę, otworzył ją i postawił na stole.
Następnie zbliżył się do Alojzego i nie mówiąc ani słowa, posadził go na stole obok walizki.
Przygotowaniom tym przypatrywaliśmy się z zapartym oddechem. Po chwili pan Kleks objął dłonią
prawe ramię Alojzego, odśrubował je i bezwładną zupełnie rękę włożył do walizki. W podobny
sposób odkręcił również drugą rękę oraz nogi i wrzucił na dno walizki. Na stole pozostał jedynie
kadłub z głową.

Alojzy milczał, śledząc z przerażeniem czynności pana Kleksa.
Pan Kleks ujął go tymczasem oburącz za głowę i pokręcił nią w lewą stronę. Śruba lekko
ustąpiła i niebawem głowa Alojzego została oddzielona od tułowia. Wówczas pan Kleks odśrubował
ciemię i wysypał z głowy całą jej zawartość. Były tam litery, płytki dźwiękowe, szklane rurki oraz
mnóstwo kółek i sprężynek.
Wreszcie pan Kleks rozebrał na części tułów Alojzego, części te ułożył wraz z głową w
walizce i walizkę zamknął.

Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą: Alojzy – ta niegodziwa karykatura człowieka – przestał istnieć.
Jeden tylko Anatol miał łzy w oczach.
– Mój Boże – szeptał – mój Boże, co teraz powiem Filipowi? Przecież kazał mi pilnować i
strzec Alojzego. Taka piękna lalka… Taka piękna!
Tymczasem pan Kleks na nowo skurczył się i zmalał. Zwrócił do nas swoją twarzyczkę dziecka
i rzekł:
– Nie przejmujcie się, chłopcy, tym wszystkim. Domyślałem się, że takie właśnie będzie
zakończenie naszej bajki. Niebawem będzie już po wszystkim. Alojzy wykradł mi moje sekrety. Na
tych porcelanowych tabliczkach, które podepał i potłukł, wypisana była cała wiedza, którą przekazał
mi doktor Paj–Chi–Wo. Skończyło się odtąd gotowanie kolorowych szkiełek, unoszenie się w
powietrzu, odgadywanie waszych myśli, powiększanie przedmiotów, leczenie chorych sprzętów.
Utraciłem wszystkie moje umiejętności, z których słynąłem w sąsiednich bajkach i które wsławiły
mnie i moją Akademię. Zamiast jednak martwić się, zaśpiewajmy sobie lepiej kolędę. Zgoda?
Zanim pan Kleks zdążył zaintonować pieśń, otworzyły się drzwi i wszedł fryzjer Filip. Czapkę
i futro miał pokryte śniegiem. Był czerwony od mrozu i wściekłości.
– Czemuż to nie otwieracie bramy? – wołał trzęsąc się z gniewu. – Musiałem przełazić przez
mur, żeby się do was dostać. Durnie! Dosyć mam tej całej waszej Akademii! Anatolu, zabieram cię
do domu. Gdzie Alojzy?

Anatol nieśmiało zbliżył się do Filipa.
– Alojzy… Alojzy… tam… w tej walizce – wybełkotał z przerażeniem w głosie.
Filip podbiegł do walizki, otworzył ją, spojrzał i zachwiał się na widok zepsutej lalki.
– A więc tak, panie Kleks! – syknął przez zęby. – Tak pan dotrzymał naszej umowy?
Dwadzieścia lat pracowałem nad moją lalką, znosiłem panu piegi i kolorowe szkiełka, oddałem panu
cały mój majątek, aby mógł pan stworzyć tę głupią Akademię. Miał pan za to z Alojzego zrobić
człowieka. I co pan zrobił? Zmarnował pan cały trud, cały wysiłek mojego życia! Nie ujdzie to panu
płazem, nie, panie Kleks. Ja panu pokażę, co potrafi Filip, kiedy chce się zemścić. Ja panu pokażę!
Po tych słowach wyjął z bocznej kieszeni długą brzytwę, otworzył ją i zbliżył się do choinki.
Pan Kleks obserwował go w milczeniu i stał się tylko jeszcze mniejszy, aniżeli był przedtem.
Filip, nie powstrzymywany przez nikogo, zabrał się do roboty. Ostrzem brzytwy obcinał po
kolei wszystkie płomyki świec jarzących się na choince i chował je do kieszeni futra.
W miarę znikania płomyków w sali poczęło się ściemniać, aż wreszcie zapadł zupełny mrok.
Co się działo dalej, nie wiem. Ogarnięty trwogą wybiegłem na schody i nie wiedząc nawet kiedy i
jak znalazłem się na dziedzińcu.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 5

Była piękna, mroźna noc grudniowa. Śnieg przestał padać i w świetle księżyca iskrzyła się jego
biel.
Cała Akademia, jej mury i park widoczne były jak na dłoni.
Mignęła mi przed oczami postać Anastazego, a po chwili usłyszałem zgrzyt zamka. Anastazy
otworzył bramę i jak przez sen zobaczyłem przesuwające się przede mną wydłużone cienie moich
kolegów.
Chciałem krzyknąć: „Do widzenia, chłopcy!”, ale głos zamarł mi w krtani.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 10Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12 >>
Ten rozdział jest częścią 11 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa