Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 14

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 14

9 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 14 ABECJA

Okręt stał na olbrzymim placu, zalanym zielonkawym światłem. Po obu stronach nieskończenie
długim szeregiem stały inne okręty rozmaitego kształtu i wielkości, poczynając od potężnych galer
wojennych, wyposażonych w armaty i kartaczownice, a kończąc na małych rybackich łodziach.
Podpierały je z boków bursztynowe belki i przypadkowy widz mógł odnieść wrażenie, że znajduje
się na wystawie albo na targu okrętów.

W górze bardzo wysoko biegł pułap wyłożony muszlami, pomiędzy którymi w równych
odstępach widniały okrągłe otwory, zamknięte klapami z bursztynu.
Plac, którego granice ginęły w odległym półmroku, pokryty był malachitowymi płytami,
pośrodku zaś, w ogromnym basenie, wesoło pluskały się atramentnice.

Dokoła okrętu uwijały się postacie, które nie przypominały ani ludzi, ani zwierząt, natomiast
kształtem swym zbliżone były raczej do wielkich pająków. Ich kuliste kadłuby, wsparte na sześciu
rękach zakończonych ludzkimi dłońmi, poruszały się w szybkich pląsach z niepospolitą zręcznością.
Z każdego kadłuba wyrastała mała, wirująca główka, zaopatrzona w jedno czujne, okrągłe oko. Po
obu bokach górnej części kadłuba widniały dwa otwory przypominające usta. Jedne z tych ust
wymawiały dźwięk „a”, drugie zaś – „b”. Przysłuchując się pilnie, można było zauważyć, że rozmaite
kombinacje tych dwóch dźwięków, wymawianych na przemian to jednymi, to drugimi ustami,
stanowią mowę dziwacznych podmorskich istot.

Pan Kleks już po kilku minutach nauczył się rozróżniać poszczególne wyrazy, jak na przykład:
aa, ba, abab, baab, baabab, babaab, ababab, baba, abba i bbaa i tak dalej, a po upływie godziny mógł
swobodnie porozumiewać się z Abetami, tak bowiem, zgodnie z właściwościami ich mowy,
nazywali się mieszkańcy tego kraju.

Abeci z natury byli bardzo łagodni i okazywali przybyszom najdalej posuniętą uprzejmość. Z
rozmów z nimi pan Kleks dowiedział się wielu ciekawych szczegółów ich życia. Niektórzy z nich,
otaczani szczególną czcią przez pozostałych Abetów, posiadali siódmą rękę, uzbrojoną w stalowe
szpony. Tym Abetom wolno było raz na dzień przez bursztynowe klapy wyruszyć w morze na połów.
Umieli pływać szybciej aniżeli mieszkańcy głębin morskich, a uzbrojona siódma ręka służyła
zarówno do ataku, jak do obrony. Z wypraw i polowań wracali obładowani zdobyczą, którą dzielono
sprawiedliwie pomiędzy wszystkich mieszkańców Abecji. Abeci żywili się rybami, meduzami,
wszelkiego rodzaju skorupiakami, a jako napój służyło im czarne mleko atramentnic lub wywar z
korali. Do gotowania używali bursztynowych maszynek oraz bursztynowych piecyków, ogrzewanych
prądem czerpanym z ryb elektrycznych.

– A skąd macie tu powietrze? – zapytał pan Kleks oddychając pełną piersią.
– Kraj nasz – odrzekł jeden z Abetów – łączy się długim kanałem z Wyspą Wynalazców.
Stamtąd płynie do nas powietrze niezbędne dla naszego istnienia. Mieszkańcy wyspy znają drogę i
często przychodzą do Abecji, ale żaden z nas nie odważył się nigdy wyjść na powierzchnię ziemi,
gdyż światło słońca i księżyca zabiłoby nas natychmiast.
Po krótkiej rozmowie Abeci, przeskakując zwinnie z ręki na rękę, zaprowadzili gości do sali,
gdzie rozłożone były materacyki z trawy morskiej, a na bursztynowych stolikach stały ozdobne
naczynia z kości wielorybich, z muszli i malachitu.

Abetki, przystrojone w korale i perły, w fartuszkach uplecionych z wodorostów, wniosły tacki
z potrawami oraz napoje w bursztynowych dzbanach. Posługiwały się przy tym tylko dwiema rękami,
a pozostałe cztery, które służyły im do chodzenia, obciągnięte były ni to rękawiczkami, ni to
trzewiczkami ze skóry rekina.

Goście byli głodni i z apetytem zabrali się do jedzenia. Najbardziej smakowały im pieczone
meduzy w sosie z lilii morskich, duszone płetwy wieloryba i sałatka z ośmiornicy.
Pamiętając przestrogę pana Kleksa, nikt nie tknął proponowanych napojów, aczkolwiek
wszystkich dręczyło pragnienie. I chociaż wino koralowe nęciło swoją czerwienią, kapitan wysłał
kuchcików na okręt po wodę i owoce.

Marynarze prowadzili z Abetami ożywione rozmowy na migi, co – zwłaszcza gospodarzom
posiadającym po trzydzieści palców – przychodziło z łatwością.
Niekiedy korzystano z pomocy pana Kleksa jako tłumacza. Okazało się, że to właśnie
inżynierowie abeccy, przy użyciu skomplikowanych urządzeń technicznych i przy pomocy
mieszkańców Wyspy Wynalazców, skonstruowali gigantyczną zapadnię w dnie morskim, aby
porywać przejeżdżające okręty.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 25

– Nie żywimy złych zamiarów względem ludzi – rzekł jeden z Abetów uśmiechając się
obojgiem ust równocześnie – chodzi nam tylko o to, aby od żeglarzy uczyć się wiedzy i mądrości
ludzkiej. Dzięki nim nauczyliśmy się rzemiosł, poznaliśmy dzieje podwodnego świata,
dowiedzieliśmy się o słońcu i o gwiazdach, o okrutnych wojnach, które ludzie prowadzą między
sobą, o dziwnych zwierzętach i roślinach ziemskich. Najbardziej jednak wdzięczni jesteśmy ludziom
za to, że nauczyli nas wydobywać ciepło z ryb elektrycznych.

– A czy ludzie nigdy was nie skrzywdzili? – zapytał pan Kleks.
– Nie mieli powodu – odrzekł Abeta. – Wiedzą doskonale, że tylko z naszą pomocą mogą się
stąd wydostać, my zaś nikogo nie chcemy więzić wbrew jego woli.
Wniesiono nowe potrawy, ale nikt już nie mógł ich jeść. Tylko kucharz Telesfor, znany z
łakomstwa, nałożył sobie dużą porcję pieczeni z trytona, szpikowanej słoniną jeża morskiego, i
pałaszował ją z apetytem. Potrawa była ostra i budziła pragnienie. Telesfor łapczywie porwał ze
stołu muszlę napełnioną koralowym winem i wychylił ją duszkiem. Poczuł piekący smak w ustach i
zanim zorientował się w popełnionym głupstwie, popadł w głęboki sen. Abeci nie ukrywali swojej
radości, ale pan Kleks posmutniał i rzekł do towarzyszy podróży:
– Straciliśmy Telesfora. Zostanie tu już na zawsze.

Istotnie, gdy po pewnym czasie podróżnicy postanowili opuścić Abecję, Telesfor oświadczył,
że pozostaje w tym kraju, gdyż czuje się Abetą i nie zniósłby odtąd widoku słońca ani księżyca.
Zresztą, od chwili gdy się przebudził, doskonale mówił po abecku i pląsał na czworakach z
zadziwiającą zręcznością.
Takie to było działanie koralowego wina.

Po obiedzie pan Kleks z nie tajoną ciekawością zaczął wypytywać o atramentnice, które były
przecież głównym celem tej podróży. Pragnął zbadać barwę i gęstość ich mleka, aby przekonać się,
czy posiada właściwości czarnego atramentu.
Nasz uczony objawiał niesłychane ożywienie. Biegł dokoła basenu i gwiżdżąc na dwa głosy,
wabił atramentnice, które szybko z nim się oswoiły, lgnęły do jego rąk zanurzonych w wodzie i łasiły
się do niego jak koty. Wydawały przy tym dźwięki przypominające skrzypienie szafy.
Pan Kleks cieszył się jak dziecko. Zdjął z głowy kapelusz i raz po raz napełniał go czarną
cieczą, lubując się jej barwą i połyskiem. Wreszcie z napełnionym kapeluszem udał się na pokład
okrętu, a po chwili wrócił wymachując z daleka arkuszem papieru, na którym widniały napisy,
rysunki i kleksy.

Nie było żadnej wątpliwości. Mleko atramentnic znakomicie nadawało się do pisania. Toteż
pan Kleks polecił załodze opróżnić wszystkie beczki znajdujące się na okręcie i napełnić je
atramentowym mlekiem.

Abeci z ciekawością przyglądali się niezrozumiałym dla nich zabiegom pana Kleksa i
uśmiechali się uprzejmie obojgiem ust.
– Patrzcie! – wołał pan Kleks. – Cóż za gęstość! Z jednej szklanki płynu można otrzymać sto
flaszek doskonałego atramentu. Wielki Bajarz będzie mógł utrwalić swoje piękne bajki. Każdy
będzie mógł pisać czarnym atramentem. Pozyskacie wdzięczność całego narodu. Niech żyją
atramentnice!

Bajdoci skakali z radości. Kapitan nie tracąc czasu zabrał się do pisania nowej bajki. Po
napełnieniu dwunastu beczek atramentowym mlekiem marynarze odśpiewali bajdocki hymn
narodowy, zaczynający się do słów: „Chwalmy Wielkiego Bajarza, co nas bajkami obdarza”.
Tylko kucharz Telesfor siedział na uboczu i mówił po abecku sam do siebie:
– Zostanę tu już na zawsze. Chcę być Abetą do końca życia. Będę pił koralowe wino i czarne
mleko. Będę wymyślał dla Abetów nowe potrawy z gwiazd morskich i z wodorostów. Otóż to
właśnie. Tra–la–la!

Pan Kleks przyglądał mu się z wyrazem głębokiego współczucia. Znał działanie koralowego
wina, wiedział więc, że dla Telesfora nie ma już ratunku. Istotnie, Telesfor na oczach wszystkich
zaczął się kurczyć i ku ogólnem zdumieniu pod wieczór przeistoczył się w prawdziwego Abetę.
– Straciliśmy kucharza – rzekł pan Kleks – ale za to zyskaliśmy atrament. Możemy wracać do
Bajdocji.
Następnie przemówił do Abetów:
– Kochani przyjaciele! Poznaliśmy waszą wspaniałomyślność i jesteśmy przekonani, że
pozwolicie nam wsiąść na okręt i wrócić do naszej ojczyzny. Dziękujemy wam za gościnność i za
cudowne atramentowe mleko. Żegnamy was w imieniu własnym oraz wszystkich moich towarzyszy
podróży. Ababa, abaab, abbab!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Kwoka"

Ten końcowy okrzyk w języku abeckim oznaczał: „Niech żyje Abecja!”
– O waszym losie zadecyduje królowa Aba – oświadczył jeden z Abetów.
– Mamy rozkaz, aby was do niej przyprowadzić. Chodźcie. Trzeba uszanować jej wolę.
Pan Kleks uważał to za zbędną stratę czasu, ale dobre wychowanie, a zwłaszcza dociekliwość
badacza wzięły górę nad pośpiechem. Udali się przeto za swym przewodnikiem.
Wędrówka przez kręty korytarz trwała już dobrą godzinę, gdy naraz ukazał się jego wylot i
podróżnicy stanęli jak wryci, olśnieni wspaniałym i nieoczekiwanym widokiem. Znaleźli się bowiem
nad jeziorem, którego przeciwny brzeg ginął na odległym horyzoncie. Woda w jeziorze była
przezroczysta jak szkło i miała barwę lazuru.

Na wybrzeżu, dokoła jeziora, w równych odstępach wznosiły się ciosane w bursztynie wysokie
grobowce zmarłych królów Abecji, a na każdym z nich stał żar–ptak jaśniejąc płomieniem swych
piór aż po kres widnokręgu. U stóp grobowców, pośród karłowatych pąsowych krzewów, złote i
srebrne pająki snuły pracowicie swoją nić, zamykając dostęp do jeziora.
Z dala od brzegu, na pływającej wyspie, mieszkała królowa Aba. Spoczywała na wielkiej
muszli, dźwiganej stale przez siedmiu siedmiorękich Abetów.

Na powitanie przybyłych wyspa podpłynęła do brzegu i królowa uniosła się na muszli. Na jej
widok nawet pan Kleks nie zdołał powstrzymać okrzyku zdumienia. Zamiast spodziewanego stworu o
sześciu rękach i jednym oku żeglarze ujrzeli młodą, piękną kobietę, która obdarzyła ich skinieniem
dłoni i wdzięcznym uśmiechem. Abeci na znak czci pokładli się na ziemi, Bajdoci pochylili głowy, a
pan Kleks, nie tracąc przytomności umysłu, wygłosił w języku abeckim okolicznościowe
przemówienie, wyrażając w nim hołd i podziw dla pięknej królowej.

W odpowiedzi na słowa pana Kleksa królowa Aba, posługując się płynnie jego ojczystą mową,
odrzekła:
– Nie należę do dynastii wielkich królów Abecji. Objęłam panowanie na prośbę tego ludu
przed siedmiu laty. Byłam żoną króla Palemona, władcy wesołej i słonecznej Palemonii. Pewnego
dnia, podczas podróży okręt nasz zapadł się podobnie jak wasz. Po wypiciu koralowego wina mój
małżonek oraz wszyscy nasi dworzanie przeobrazili się w siedmiorękich Abetów i musieli pozostać
na zawsze w tym kraju. Ja jedna tylko nie piłam czarodziejskiego trunku i zachowałam ludzką postać.
Poprzedni król Abetów, Baab–Ba, tak się tym przeraził, że zamknął się w przeznaczonym dla niego
grobowcu, lud zaś obwołał mnie królową. Przyjęłam ofiarowaną mi godność, gdyż nie chciałam
opuszczać mego małżonka. Przybrałam abeckie imię Aba i zamieszkałam na królewskiej wyspie w
otoczeniu Palemończyków przemienionych w Abetów. Pogodziłam się z moim losem i pokochałam
moich podwładnych. Jeśli złożycie mi przyrzeczenie, że o naszych dziejach nie zawiadomicie
królestwa Palemonii, pozwolę wam opuścić Abecję i udać się do ojczystego kraju.

– Przyrzekamy! – zawołał uroczyście pan Kleks.
– Przyrzekamy! – powtórzyli za nim Bajdoci, a kapitan, nie mogąc opanować wzruszenia,
urzeczony urodą królowej, pobiegł w kierunku wyspy. Zaplątał się jednak w pajęczynach i dopiero
przy pomocy Abetów wywikłał się z sideł.
– Nikomu nie wolno zbliżać się do mnie. Takie jest abeckie prawo! – rzekła groźnie królowa
Aba, po czym dodała: – A teraz moi strażnicy odprowadzą was do Wielorybiej Grani i przekażą
przewodnikom z Wyspy Wynalazców.

– A nasz okręt?! – zawołał pan Kleks.
– Okręt? – zdziwiła się królowa. – Zostanie tutaj, gdyż nie znamy jeszcze sposobu podniesienia
go na powierzchnię morza. Ale nie będziecie skrzywdzeni. Oto garść pereł, których wartość
wielokrotnie przewyższa poniesioną przez was stratę.
Mówiąc to, rzuciła do nóg pana Kleksa woreczek z rybich łusek, wypchany perłami.
Zanim jednak pan Kleks zdążył zbadać jego zawartość i podziękować królowej Abie za
hojność, piękna władczyni Abecji rzekła rozkazującym tonem:
– Posłuchanie skończone!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 8

W tej chwili wszystkie żar–ptaki zgasły równocześnie i dokoła zapanowała ciemność. Tylko
królewska wyspa, odpływająca od brzegu, jarzyła się błękitnawym światłem.
Abeci otoczyli podróżników i szerokim korytarzem, wyłożonym płytami z bursztynu,
poprowadzili ich w kierunku Wielorybiej Grani.
Dudnienie beczek z atramentowym płynem rozlegało się na wszystkie strony wielokrotnym
echem, utrudniając rozmowę. Dlatego też zarówno Bajdoci, jak i Abeci szli w milczeniu, zajęci
swoimi myślami.
Ale najbardziej zamyślony był pan Kleks.
Szarpał nerwowo brwi i raz po raz wykrzykiwał abeckie wyrazy, pozbawione wszelkiego
związku:
– Abba–ababa–aba–bba!

Abeci, nie chcąc przerywać jego zamyślenia, dreptali w pewnym oddaleniu i szeptem
porozumiewali się między sobą.
Kiedy po paru godzinach marszu u wylotu korytarza zamajaczyło czerwone światło, jeden z
Abetów wybiegł na czoło pochodu, skinieniem dłoni zatrzymał Bajdotów i rzekł:
– Za tym murem kończy się nasze panowanie. Za chwilę opuścicie Abecję. W imieniu mego
narodu żegnam was i życzę dalszych pomyślnych i ciekawych przygód. Spotkało nas wielkie
szczęście, że mogliśmy gościć u siebie tak znakomitego uczonego, jak pan Ambroży Kleks, którego
sława dotarła nawet do nas. Dzięki niemu dostąpiliście zaszczytu oglądania wielkiej królowej Aby.
Nikt z cudzoziemców dotąd jej nie widział. Wy pierwsi poznaliście jej tajemnicę. Ale musicie
wymazać ją ze swej pamięci bo inaczej zmylicie drogę i nigdy już nie traficie do waszej ojczyzny. A
teraz chodźcie za mną.

Po tych słowach Abeta zbliżył się do muru zamykającego korytarz i wspierając się na dwóch
rękach, czterema pozostałymi przekręcił równocześnie cztery bursztynowe tarcze, umieszczone w
zasięgu czerwonego światła.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 15 >>
Ten rozdział jest częścią 14 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa