Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26

25 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26 OPOWIEŚĆ ANEMONA LEWKONIKA

Nie przeszkadzajmy panu Kleksowi. Niech sobie myśli w spokoju i skupieniu. A ja skorzystam
z okazji i przez ten czas opowiem wam o rodzinie Lewkoników. Myślałem, że będziemy mogli bez
tego się obejść, ale wobec zniknięcia Rezedy muszę podzielić się z wami pewnymi wiadomościami z
dziejów tej osobliwej rodziny.

W drodze do Alamakoty, na pokładzie „Płetwy Rekina”, siadywałem wieczorami z panem
Lewkonikiem na rufie statku. Szukaliśmy tam powiewu i ochłody po upalnym dniu. Podczas gdy
pozostali pasażerowie szli do swoich kajut, my dwaj siedzieliśmy na zwojach lin i prowadziliśmy
długie rozmowy, które przeciągały się nieraz do późnej nocy.
Wtedy właśnie opowiedziałem panu Lewkonikowi o panu Kleksie, o Alojzym i o tym, co
przydarzyło się moim rodzicom.

Z kolei pan Lewkonik wtajemniczył mnie we wszystkie sprawy dotyczące jego rodziny. A nic
tak ludzi nie zbliża, jak wzajemne powierzanie sobie sekretów. Toteż w krótkim czasie zawiązała się
pomiędzy nami przyjaźń i mówiliśmy o wszystkim z całą otwartością.
A oto opowieść hodowcy róż, którą zapamiętałem bardzo dokładnie:
„Nazywam się Anemon Lewkonik. Rodziców straciłem we wczesnym dzieciństwie
Wychowywałem się u dziadka, który był słynnym hodowcą kaktusów. Od najmłodszych lat
interesowałem się botaniką, zbierałem zioła i kwiaty, uczyłem się ich łacińskich nazw. W siódmym
roku życia ułożyłem rymowany słownik roślin kompasowych, czyli takich, które wskazują cztery
strony świata. Pracowałem chętnie w ogrodach i cieplarniach dziadka, a nawet pomogłem mu
wyhodować kaktus, który o zachodzie słońca gwiżdże jak kos.

Z biegiem czasu zdobyłem tak rozległą wiedzę, że sam poczyniłem wiele ciekawych prób
krzyżowania kwiatów z owadami i ptakami. Zacząłem też stosować rozmaite substancje, które
nadawały kwiatom szczególne własności. Wyhodowałem jadalny anemon o smaku chałwy. Udało mi
się również uzyskać fruwające jak motyle. Nie będę zresztą opowiadał o mniej ważnych
osiągnięciach. Przejdę od razu do sprawy, która zaważyła na całym moim życiu.
Otóż pewnego dnia, a miałem wtedy lat dziewiętnaście, po wielu nieudanych próbach zdołałem
wreszcie doprowadzić do pomyślnego końca najtrudniejsze z moich zamierzeń. Przy zastosowaniu
specjalnej energii, odkrytej swego czasu przez profesora Kleksa, a znanej powszechnie pod nazwą
energii kleksycznej, udało mi się wyhodować całkiem nowy gatunek lewkonii o właściwościach
wręcz niezwykłych…”

W tym momencie rozległ się tubalny głos kapitana, który był zajęty rozwiązywaniem nowej
krzyżówki:
– Roślina z siedmiu liter, „u” w środku, hej?!
– Bluszcz – zawołał pan Lewkonik, po czym snuł dalej swoją opowieść:
Otóż kwiat, który wyhodowałem z takim trudem, nosi nazwę Lewkonii Podróżniczej. Wystarczy
ją powąchać, żeby zapaść w sen podróżniczy i przenosić się do obcych krajów, jakby to było na
jawie. Człowiek pogrążony w takim śnie zwiedza nieznane miasta, a wszystko, co widzi albo słyszy,
jest najzupełniej zgodne z rzeczywistością i pozostaje na zawsze w jego pamięci.
Jestem pierwszym człowiekiem, któremu udało się zrealizować ten śmiały zamysł.
Postanowiłem nie dopuszczać nikogo do mojej tajemnicy i w tym celu ukryłem cudowny kwiat w
niedostępnych gąszczach ogrodu, gdzie nigdy dotąd nie postała noga ludzka. Odtąd co noc potajemnie
wykradałem się z domu, wąchałem moją lewkonię, zapadałem w sen i odbywałem dalekie podróże.
A kiedy nazajutrz sprawdzałem w atlasach i podręcznikach geografii moje podróżnicze sny, wszystko
zgadzało się co do joty z istotnym stanem rzeczy.

W ten sposób zdołałem zwiedzić wiele ciekawych krajów, a więc Palemonię, Abecję,
Parzybrocję, Wyspy Gramatyczne, Patentonię, a także Nibycję. Sen podróżniczy kończył się zwykle o
świcie i wtedy niepostrzeżenie wracałem przez okno do mego pokoju, zanim dziadek mógł zauważyć
moją nieobecność. Dziwiło go tylko, że jestem stale przesiąknięty zapachem lewkonii. Często więc
powtarzał:
– Człowiek zawsze ma w sobie coś ze swego nazwiska.
Pewnej nocy, gdy powąchałem moją lewkonię i pogrążyłem się znowu we śnie podróżniczym,
przeniosłem się do kraju, którego później nie zdołałem znaleźć na żadnym globusie świata ani żadnej
encyklopedii. Była to mała wysepka, leżąca samotnie na oceanie. Nazywała się Wyspą Sobowtórów.
Opowiem o niej tylko rzeczy najistotniejsze.

Wiadomo, że istnieją kraje zamieszkałe przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt plemion i
szczepów posługujących się odrębnymi językami.
Na Wyspie Sobowtórów zjawisko to występowało w postaci zgoła niespotykanej. Każdy
mieszkaniec mówił tam swoim własnym językiem. Ludność wyspy liczyła dwadzieścia siedem
tysięcy osób, nietrudno więc obliczyć, że tyleż rozmaitych języków używano w tym kraju
równocześnie. Wobec tego ludzie mogli porozumiewać się z sobą jedynie dzięki wspólnym
samogłoskom natomiast korespondencję prowadzili przy pomocy alfabetu Morse’a, który, tak jak u
nas, znały nawet dzieci.

Można się domyślić z samej nazwy wyspy, że zamieszkiwały ją wyłącznie sobowtóry. Były to
jakby zapasowe egzemplarze różnych znakomitych ludzi, prawdopodobnie na wypadek, gdyby dla
któregoś z nich czas jego życia okazał się za krótki.

Sobowtórów obierano drogą losowania spośród wybitnych uczonych, wynalazców, artystów i
podróżników. Spostrzegłem wśród nich pana Kleksa oraz sobowtóry innych osobistości.
Przyznaję, że byłem mile zdziwiony, gdy przemierzając wyspę ujrzałem przed jednym z domów
postać podobną do mnie jak dwie krople wody. A zdziwiłem się dlatego, że byłem jeszcze mało
znanym, młodym hodowcą kwiatów i nie sądziłem, aby sława moja dotarła aż do tego dalekiego
kraju.

Mój sobowtór zaprosił mnie do swego domu. Jak można przewidzieć, mówiliśmy wspólnym
językiem. Dowiedziałem się więc bez trudu, że mam przed sobą hodowcę kwiatów, równie
osobliwych jak moje, a jego największym osiągnięciem była, ni mniej, ni więcej tylko dokładnie taka
sama Lewkonia podróżnicza. Nadto okazało się, że wskutek szczególnego zbiegu okoliczności
człowiek ten nazywa się Anemon Lewkonik. Nie miałem tedy żadnej wątpliwości, że spotkałem
własnego sobowtóra, co na tej wyspie można było uważać za rzecz całkiem naturalną.
Podobieństwo między nami było wprost uderzające. Patrząc na tego drugiego Lewkonika,
odniosłem wrażenie, że przeglądam się w lustrze. Miał identyczną brodawkę na nosie, złoty ząb z
prawej strony i nawet taki sam krawat w groszki. Uradziliśmy, że dla odróżnienia on będzie czesał
się na jeża, a ja z przedziałkiem. Nadto, aby ułatwić sobie obcowanie z innymi mieszkańcami wyspy,
postanowiłem. nazwać go Anemon–Lusterko, co miało wskazywać, który z nas dwóch jest
sobowtórem.

Od pierwszej chwili pokochaliśmy się jak bracia i bez trudu odgadywaliśmy swoje myśli,
nawet nąjskrytsze.
Ale była jedna rzecz, którą różniliśmy się od siebie. Anemon–Lusterko miał siostrę.
Gotów byłem przysiąc, że na całym świecie nie ma dziewczyny równie pięknej, i wobec tego
nie wierzyłem, aby mogła być czyimkolwiek sobowtórem. Miała płeć delikatną jak płatki dalii, oczy
złociste jak rezeda, usta pąsowe jak piwonia, głowę trzymała dumnie jak hortensja, a wokół niej
unosił się zapach róż. I trudno byłoby wybrać dla niej odpowiedniejsze imię niż to, które nosiła.
Nazywała się Multiflora.
Dotąd ze snów podróżniczych budziłem się zazwyczaj o świcie i wracałem niepostrzeżenie do
domu mego dziadka.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 11

Tym razem pobyt na Wyspie Sobowtórów przeciągał się. Przypuszczam, że obecność Lewkonii
Podróżniczej Anemnna–Lusterko równoważyła działanie powrotne lewkonii wyhodowanej przeze
mnie. Możliwe, że gdybym powąchał sobowtóra mojego kwiatu, zapadłbym w kolejny sen
podróżniczy i w ten sposób wróciłbym do domu. Wcale jednak tego nie pragnąłem. Nie chciałem
nawet myśleć o możliwości rozstania z Multiflorą.

Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, a ona również darzyła mnie podobnym
uczuciem. Najdziwniejsze w jej stosunku do mnie było to, że wcale nie dostrzegała podobieństwa
pomiędzy mną a moim sobowtórem i nieraz powtarzała:
– Całą tę bajkę o naszej wyspie wymyślił pan Kleks. Nic innego nie robi, tylko stoi na jednej
nodze i zmyśla różne nieprawdopodobne historie. Opowiada o krajach, które nie istnieją, o
mechanicznych ludziach, o jakimś Alojzym Bąblu, którego ściga po całym świecie, o sobowtórach.
Nam się wydaje, że wszystkie jaskółki są jednakowe, a one wiedzą, że to nieprawda i doskonale się
rozróżniają… Tak samo wy dwaj. Wmówiliście w siebie, że jesteście sobowtórami. A ja nie
dostrzegam w was żadnego podobieństwa. Ostatecznie tysiące ludzi mają brodawki na nosach, złote
zęby czy krawaty w groszki.

Cieszyły mnie te słowa Multiflory, gdyż wcale nie czułem się jej bratem, jak mój sobowtór.
Przeciwnie. Byłem zakochany i pragnąłem ją pojąć za żonę. Anemon–Lusterko szybko mnie przejrzał
i powiedział pewnego dnia przy śniadaniu:
– Sny mogą się prześnić, a czas ucieka. Nie wiem, Multifloro, czy słusznie przypisujesz pewne
niezrozumiałe zjawiska fantazji pana Kleksa. Skoro jednak nie wierzysz w istnienie sobowtórów,
czemu byś nie miała poślubić Anemona? Przecież widzę, że się kochacie. A nie sądzę, abyś mogła
znaleźć lepszego dla siebie męża.

Zamiast odpowiedzi Multiflora rzuciła mi się na szyję, wołając:
– Tak! Tak! Chcę być twoją żoną! Chcę się wyrwać z niewoli urojeń. Ty możesz mi stworzyć
prawdziwe życie, bo ty mnie kochasz, wiem o tym!
Taka była Multiflora!”

W tym momencie pan Lewkonik przerwał swoją opowieść. Z lekkością balonika zbiegł do
kajuty, a po chwili wrócił z polewaczką i szybko wziął się do podlewania swoich kwiatów, które
rozkwitały w skrzynkach przy burtach statku:
– Rosa multiflora wymaga wielkiej dbałości. To bardzo delikatna roślina – rzekł po chwili, po
czym znów usiadł przy mnie i dalej snuł swoje opowiadanie: „W miarę jak zbliżała się data naszego
ślubu, Anemon–Lusterko stawał się coraz bledszy, a raczej coraz bardziej przezroczysty, coraz
bardziej niedostrzegalny. Wprawdzie krzątał się jeszcze beztrosko po domu i po ogrodzie, ale go
wciąż ubywało jak ubywa księżyca od pełni do nowiu. Już nie dość, że był moim sobowtórem, ale
nadto stopniowo utożsamiał się ze mną, aż w końcu przestaliśmy go w ogóle dostrzegać. Przylgnął do
mnie jak cień i odtąd ukazywał się już tylko w postaci mego cienia.

Stało się to ostatecznie w dniu, kiedy wracałem z Multiflorą od ślubu.
Małżeństwo nasze było bardzo szczęśliwe. Prowadziliśmy życie spokojne, z dala od
miejskiego zgiełku, oddając się z zapałem hodowli roślin. Córkom naszym, które kolejno
przychodziły na świat, daliśmy imiona ulubionych kwiatów. Są to właśnie: Róża, Hortensja, Dalia,
Piwonia i Rezeda. Ale – rzecz dziwna. Z matki tak pięknej urodziły się dziewczynki, niestety,
brzydkie.

Córki chowały się zdrowo, rosły, uczyły się u najlepszych nauczycieli i darzyły nas gorącą
miłością.
Żyliśmy w dobrobycie, gdyż wraz z Multiflorą otrzymaliśmy przy pomocy krzyżowań wiele
nieznanych kwiatów o różnych magicznych zapachach. Wynaleźliśmy także pobudzacz wzrostu, czyli
specjalny odżywczy płyn, który znakomicie przyśpiesza rozwój roślin oraz ich kwitnienie. Dzięki
temu nasza hodowla zyskała sobie powszechną sławę na wyspie i z trudem mogliśmy nadążyć
licznym zamówieniom.

Dziewczynki, w miarę jak dorastały, pomagały nam w pracy. Moja kochana Multiflora
wyjawiła, że jej pragnieniem jest wydać córki za ogrodników, gdyż obcowanie ze światem roślinnym
kształuje w ludziach najszlachetniejsze skłonności. A po namyśle dodała:
– Pisarze myślą tylko o postaciach, które sami stworzyli, inżynierowie zajęci są wyłącznie
maszynami, podróżnicy chętnie wyjeżdżają i zostawiają swoje żony, lekarze bardziej interesują się
chorymi niż zdrowymi. Jedynie miłośnicy roślin i kwiatów potrafią ocenić piękno ludzkiej duszy!
Przy tych słowach Multiflora westchnęła rozsiewając dokoła aromat róż. Z czasem
stwierdziłem, że jej nieodrodne córki pachniały kwiatami, które odpowiadały ich imionom. I tylko ja,
choć mam na imię Anemon, a na nazwisko Lewkonik, niczym nie przypominam kwiatu, raczej dynię,
odkąd zaokrągliły się moje kształty.

Ale to już nie należy do rzeczy.
Pewnego dnia, pod koniec czerwca, jak zwykle na Wyspie Sobowtórów nastał okres deszczów
i burz. Lało przez wiele dni. Siedzieliśmy więc w domu, nie zaglądając nawet do naszych kwiatów.
Dęły huraganowe wiatry, huczały grzmoty, w wielu miejscach od piorunów wybuchały pożary.
Podczas jednej z takich burzliwych nocy rozległo się energiczne pukanie do naszych drzwi.
Ubrałem się szybko i poszedłem wpuścić niespodziewanego gościa. Był to profesor Ambroży
Kleks. Postawił w kącie ociekający deszczem parasol, otrząsnął krople z brody i rzekł uroczyście:
– Sprawa jest bardzo ważna. Niezmiernie ważna.

Gdy siedzieliśmy już w wygodnych fotelach i Multiflora przyniosła nam kieliszki napełnione
różanym winem, pan Kleks od razu przystąpił do rzeczy:
– O ile mi wiadomo, wyhodował pan Lewkonię Podrożniczą przy pomocy energii kleksycznej,
którą odkryłem przed laty. Muszę pana ostrzec, że działanie tej energii jest ograniczone w czasie, a
nie wymyśliłem dotąd nic, co mogłoby ją zasilić lub odnowić. Zajęty byłem innymi wynalazkami. O
świcie pańska Lewkonia Podróżnicza przestanie istnieć. Dla nas trojga, którzy nie jesteśmy
sobowtórami, to bardzo ważne. Radzę w porę opuścić wyspę, bo później nie będzie już powrotu do
rzeczywistego świata. Dla siebie przygotowałem porcję odpowiedniego przebieralnika i dziś jeszcze
wracam do mojej Akademii. Oto wszystko, co miałem do powiedzenia. Aha, jeszcze jedno. Pani
Multiflora nie była siostrą pańskiego sobowtóra. Chodziło mi po prostu o pewien eksperyment, który,
jak widzimy udał się znakomicie. To ja wymyśliłem wasze małżeństwo i przypuszczam, że oboje
jesteście mi wdzięczni. Życzę powodzenia.

Tu pan Kleks wstał, pożegnał się z nami, ale gdy sięgał po swój parasol, z przepaścistych
kieszeni jego surduta wypadł dziwny przedmiot w kształcie cylindra, pokryty mnóstwem strzałek,
wskazówek i guziczków, a nadto z jednej strony zakończony miotełką z cienkich platynowych
drucików.

Pan Kleks szybko podniósł ów przedmiot, obrócił go parokrotnie w palcach i rzekł z
uśmiechem:
– Dziwny aparat, prawda? Otóż jest to jeden z najdonioślejszych moich wynalazków.
Nazwałem go skarbonką pamięci. Notuje on wszystko, cokolwiek przepływa przez mój mózg, a więc
każdą myśl, każdy obraz, każde wrażenie. Pojemność jego wystarcza na całe życie. Przy
odpowiednim nastawieniu mechanizmu potrafię w zwojach mózgowych odtworzyć z całą
dokładnością dowolny moment zarejestrowany w skarbonce pamięci. Może kiedyś, w przyszłości,
zapragnę przypomnieć sobie wydarzenia dzisiejszej nocy. Kto wie, kto wie…
Mówiąc to pan Kleks znacząco podniósł palec po czym wyszedł, a raczej wypłynął z naszego
domu i zniknął w ciemnościach.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Kulki"

Po wyjściu pana Kleksa długo naradzaliśmy się z Multiflorą, co robić. Żal nam było rozstawać
się z naszymi kwiatami, żal było opuszczać dom, w którym spędziliśmy tyle szczęśliwych lat.
Uznaliśmy jednak, że pozostanie na zawsze w krainie sobowtórów zamyka naszym córkom drogę do
normalnego życia. Postanowiliśmy więc wrócić do rzeczywistego świata. Multiflora obudziła
dziewczynki, kazała im się ubrać i pod ulewnym deszczem udaliśmy się wszyscy do oddalonego
klombu, gdzie Anemon–Lusterko wyhodował swoją Lewkonię Podróżniczą. Pochyliliśmy się nad nią
i zaczęliśmy energicznie wdychać jej oszałamiający zapach. Po chwil, gdy ogarnęła nas senność,
pokładliśmy się na dywanie, który zabrałem z domu. Dziewczynki oddychały miarowo, tylko
Multiflora zakasłała raz i drugi. Ale kaszel jej brzmiał jakby z wielkiego oddalenia. Tak mi się w
każdym razie zdawało…” .

Tu pan Lewkonik przerwał swoją opowieść. Zaczynało już świtać i trzeba było udać się na
spoczynek. Przez następne dwa dni hodowca róż cierpiał na silną migrenę i większość czasu spędzał
w kajucie. Hortensja zagadywała mnie parokrotnie o czym rozmawiałem z jej ojcem. Powiedziała też
mimochodem:
– Woń kwiatów działa na niektórych ludzi odurzająco. z gatunku rosa multiflora
wywołują niekiedy męczące sny i przywidzenia. To jest ulubiony kwiat mego ojca. Niech pan
spojrzy, jak się pięknie rozwija. Cały pokład przepojony jest zapachem naszych róż.
Po dwóch dniach pan Lewkonik znowu zaprosił mnie na rozmowę. Wyglądał tak, jakby cierpiał
na chorobę morską, chociaż morze było niezmiennie spokojne i „Płetwa Rekina” ledwo–ledwo
kołysała się na fali.

„Zaraz… Na czym to wtedy stanąłem?… – odezwał się po dłuższym namyśle – Aha! Noc, ulewa,
leżymy wszyscy obok siebie na dywanie w pobliżu klombu. Zapadam w głęboki sen podróżniczy… A
o świcie budzę się. Lecz nie w ogrodzie mego dziadka, jak to bywało dotąd. Ogrodu nie ma ani
śladu. Nade mną szumi zboże. Zrywam się na równe nogi, rozglądam się i widzę moje córki
pogrążone w śnie. Widzę Hortensję, Różę, Piwonię, Dalię, Rezedę. I tylko Multiflory nie ma.
– Multifloro! – wołam rozpaczliwie. – Multifloro! Gdzie jesteś? Odezwij się!
Przebiegam polne miedze, roztrącam i depczę wysokie kłosy. Córki wołają:
– Mamo! Mamo!

Krzyczymy coraz głośniej, echo powtarza w oddali:
– Multifloro! Multifloro!
Przeszukaliśmy cały teren, każdy krzak, wszystkie zakątki. Na próżno. Multiflory nie było.
Z domu mego dziadka wyszedł wysoki mężczyzna w kapeluszu z piórkiem, z psem myśliwskim
i z dubeltówką w ręce. Wściekłość rysowała się na jego twarzy.
– Cóż to za wrzaski, do licha! – zaskrzeczał starczym głosem. – Jakim prawem zakłócacie mi
spokój? Kto pozwolił tym dziewuchom niszczyć moje zasiewy? Proszę wynosić się stąd, bo dalibóg
wystrzelam jak kuropatwy.

– Jestem Anemon Lewkonik – odrzekłem starając się panować nad sobą. – Znajdujemy się w
posiadłości mego dziadka, ten dom był moim domem.
– Nie ma żadnych Lewkoników! – zawołał starzec tupiąc nogą. – Ani Lewkoników, ani
lewkonii, ani tych wszystkich przebrzydłych kwiatów. Nie znoszę ich! Skończyło się panowanie
anemonów i tym podobnych wiechci. Wymiotłem to całe paskudztwo! Ziemia moja rodzi pszenicę i
żyto. A ja chodzę na polowania. Strzelam i nie chybiam, panie Lewkonik. Fora ze dwora, bo już tracę
cierpliwość. – Mówiąc to odwiódł kurki dubeltówki i wziął nas na cel.
– Chodźmy – rzekłem do córek. – Ten człowiek jest szalony. Nie ma tu miejsca dla nas.
Wystraszone dziewczęta z najwyższym zdumieniem przyglądały się tej gorszącej scenie. Po raz
pierwszy zetknęły się z rzeczywistym światem i nigdy dotąd nie słyszały podobnie gwałtownych,
napastliwych słów.

Ruszyliśmy pieszo do pobliskiego miasteczka, gdzie wśród miejscowych ogrodników miałem
niegdyś sporo przyjaciół. Ludność miasteczka składała się głównie z hodowców kwiatów, owoców i
warzyw, które były ozdobą królewskich stołów nawet w krajach bardzo odległych.
Postanowiłem udać się do starego Kamila Pergamuta, którego sad spadał tarasami do samej
rzeki. Zasłynął on jako hodowca kleksów. Była to rzadka odmiana gruszek, szczepionych metodą
profesora Kleksa. Od niego też pochodziła ich nazwa. Kleksy były nadzwyczaj soczyste i
aromatyczne, a w środku zamiast pestek miały owoc czereśni.

Przyjęła nas siwa, ale krzepka staruszka. Poznałem w niej panią Pepę Pergamut. Ucieszyła się
na mój widok, uściskała serdecznie mnie i moje córki, a gdy dowiedziała się o naszym nieszczęściu,
oświadczyła stanowczo:
– Drogi Anemonie, owdowiałam przed trzema laty, jestem stara i samotna. Już was stąd nie
wypuszczę. Znałam cię jako małego chłopca. Gdzież, jak nie u mnie, córki twoje znajdą należytą
opiekę? Niechaj wszystko, co moje, stanie się również wasze. Dobry los zesłał mi was na stare lata.
Spełniły się moje najgorętsze pragnienia. Teraz przynajmniej będę miała dla kogo żyć.
Taka to była kobieta, pani Pepa.

Zostaliśmy u niej. Wydzieliła mi znaczną część swoich gruntów, toteż niezwłocznie zabrałem
się wraz z córkami do pracy i założyłem hodowlę róż. Nie interesowały mnie odtąd żadne inne
kwiaty poza gatunkiem rosa multiflora. Przypominały mi bowiem ukochaną małżonkę.
Pewnego dnia pani Pepa wezwała mnie do siebie i rzekła:
– Nic dziwnego, Anemonie, że Multiflora nie znalazła się razem z wami. Jest rzeczą całkiem
zrozumiałą, że skoro dostała kaszlu i miała wskutek tego zamknięte drogi oddechowe, nie mogła w
porę należycie powąchać kwiatu lewkonii. A potem było już za późno. Wcale to jednak nie oznacza,
aby Multiflora odgrywała tylko rolę sobowtóra! Możesz pod tym względem zaufać człowiekowi tak
mądremu, jak profesor Ambroży Kleks. Jestem przekonana, że odnajdziesz swoją żonę.
Zacna staruszka dodawała mi otuchy. Z czasem wstąpiła we mnie nadzieja, a gdy na statku
dowiedziałem się od pana, że mamy płynąć do Alamakoty i że tam znajdę profesora Kleksa, zacząłem
wierzyć w szybkie spełnienie mych pragnień. Liczę na pana, panie Niezgódka. Pan mi chyba pomoże
pozyskać przychylność profesora.”

Zapewniłem pana Lewkonika, że wieki uczony niewątpliwie ułatwi mu odzyskanie Multiflory.
Przez jakiś czas trwaliśmy w milczeniu. Po dłuższej chwili hodowca róż westchnął, pocisnął
brodawkę na nosie, ożywił się i opowiadał dalej:
„Pani Pepa przez wiele lat słynęła jako pogromczyni dzikich zwierząt i popisując się w
wędrownych cyrkach zgromadziła znaczny majątek. A kiedy się postarzała, rzuciła arenę, osiadła w
naszym miasteczku i poświęciła się z zapałem hodowli gruszek. Z czasem pojęła za męża swego
ogrodnika, Kamila Pergamuta, który przed kilku laty zmarł z przejedzenia kleksami.
Pani Pepa była kobietą nadzwyczaj łagodną, a jak nieraz podkreślała, nauczyła się łagodności
przez obcowanie z dzikimi zwierzętami. Natomiast ludzi unikała w obawie przed ich drapieżnością.
– Mam chyba słuszność, drogi Anemonie. Poznałeś owego myśliwego, który zagarnął dom
twego dziadka, a was wypędził grożąc dubeltówką. Jesteś poczciwego serca i nie tracisz wiary w
ludzką dobroć. Może to i dobrze.

Czytaj więcej  The Mad Doctor - Mickey Mouse 1933

Taka była pani Pepa.
W wolnych chwilach uczyła moje córki tresury zwierząt. Po pewnym czasie mieliśmy w domu
wiewiórkę, która umiała zapalać lampy, psa, który podlewał co rano kwiaty, jeża, który nauczył się
czyścić obuwie. Kot Walery szybko i zręcznie przyszywał guziki, a białe myszki odkurzały sprzęty
albo pełły grządki w ogrodzie. Rezeda rozmiłowała się szczególnie w tresurze ptaków. Jej szpak po
miesiącu nauczył się mówić i nawet sam wymyślił kilka dwuwierszy. Oto niektóre z nich:
Anemon Lewkonik Pęknie jak balonik.

Albo:
Nasz Anemon – pusta głowa Pięć nieładnych córek chowa.
I jeszcze jeden:
Pepa, chociaż ślepa, Krzepka jest jak rzepa.
Piwonia pod wpływem tego szpaka nabrała ogromnego zapału do rymowania. Odtąd mówi
wyłącznie wierszem. Chociaż jednak posiada niewątpliwy talent poetycki, jej wiersze trudno
zrozumieć.

Wczoraj powiedziała na przykład tak:
Talia Dalia mydło balia Lustro szustro bęc sypialnia Kodra mołdra woda chlup Kapitana
zmiana rób.
Miało to znaczyć, że Dalia, myjąc się przed snem, zagapiła się w lustro i oblała wodą
niebieską kołdrę, wobec czego mam prosić kapitana, żeby kazał zmienić jej pościel.
Jak widać na tym przykładzie, Piwonia pięknie rymuje, natomiast Rezeda jest niezrównana w
tresurze ptaków. Robaki zwane płazieńcami nauczyła tabliczki mnożenia i teraz każdy ptak, który zje
takiego płazieńca, umie mnożyć od jednego do stu.

Zresztą właśnie Rezeda wytresowała pańskiego koliberka i nauczyła go wskazywać kierunek
na południowy wschód, dzięki czemu płyniemy teraz do Alamakoty.
Pani Pepa otoczyła moje córki troskliwą opieką, starała się im we wszystkim dogadzać,
przyrządzała dla nich codziennie rozmaite przysmaki, jak na przykład kleksy w czekoladzie albo z
kremem. Mimo to jednak dziewczynki chudły, marniały, powiedziałbym – więdły jak kwiaty. Nie
pomagały żadne leki i zioła, żadne nacierania maściami, natryski z różanej wody ani wreszcie
nalewka na liściach anemonu. Każdy dzień przynosił pogorszenie. Widocznie po nieco sztucznym
klimacie Wyspy Sobowtórów trudno było dziewczętom przystowować się do nowych warunków.
Na szczęście pani Pepa, studiując dzieło pana Kleksa o jego podróży, trafiła na opis Przylądka
Aptekarskiego i Obojga Farmacji. Dowiedzieliśmy się, że tylko tam można dostać niezbędne leki.
Nie zastanawiałem się długo. Spakowaliśmy walizki i ruszyliśmy w drogę, zaopatrzeni przez
panią Pepę w dwa kosze dojrzałych kleksów.

Podróż mieliśmy pomyślną i po tygodniu zawinęliśmy do portu w krainie aptekarzy. Panował
tam udzielny Prowizor Pigularz II.
Już sam klimat Przylądka Aptekarskiego okazał się dla córek zbawienny. Wybitni miejscowi
farmaceuci zajęli się nimi bardzo troskliwie. Z prywatnych zbiorów Pigularza II otrzymaliśmy cenne
eliksiry, które w krótkim czasie przywróciły zdrowie moim kochanym córkom. Niech pan nie myśli,
że nie próbowałem zdobyć dla nich jakiegoś środka na upiększenie rysów twarzy, ale właściwości
tych nie posiadała żadna maść ani żaden krem wytwarzany w krainie Obojga Farmacji.
Podczas przyjęcia, wydanego na naszą cześć przez udzielnego Prowizora, ten dobrotliwy
władca rzekł do mnie poufnie:
– O ile mi wiadomo, w kraju zwanym Alamakotą dojrzewa owoc gungo. Sok tego owocu to
jedyny prawdziwie skuteczny środek na usunięcie brzydoty. Radzę zapamiętać: owoc gungo w
Alamakocie.”

Tu pan Lewkonik pociągnął mnie za rękaw, a upewniwszy się że nie śpię, zawołał:
– Rozumie pan, panie Niezgódka, ile zawdzięczam naszemu spotkaniu?! Rozumie pan, jakie
znaczenie ma dla mnie i dla moich córek ta podróż do Alamakoty? Nie mogę się wprost doczekać,
kiedy wreszcie dobijemy do jej brzegów. Ale na razie wróćmy do przyjęcia u Pigularza II.
Wśród licznie zgromadzonych dostojników państwowych i przedstawicieli miejscowego
społeczeństwa znajdował się również Pierwszy Admirał Floty.

Był to mężczyzna niezbyt piękny, powiedziałbym nawet, trochę kanciasty, a w zachowaniu
bardzo dziwny. Nazywał się… niech pan uważa, panie Niezgódka… nazywał się – Alojzy Bąbel.”
Te słowa pana Lewkonika zelektryzowały mnie. Słuchałem chciwie dalszych jego wynurzeń.
Przekażę je wam nieco później. Teraz jednak muszę zakończyć niniejszy rozdział i wrócić do
miejsca, w którym rozstaliśmy się z panem Kleksem.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27 >>
Ten rozdział jest częścią 26 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa