Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27

28 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27 GDZIE JEST REZEDA?

W drugim rozdziale zostawiliśmy pana Kleksa przed Rezerwatem Zepsutych Zegarków, w
pozycji, którą przybierał zazwyczaj gdy sytuacja wymagał głębokiego namysłu. Tym razem uczony
mąż zamyślił się głębiej niż kiedykolwiek przedtem. Chodziło przecież o sprawę porwania Rezedy
przez Alojzego.

Stojąc na jednej nodze, pan Kleks myślał dostatecznie długo, abym zdążył przez ten czas
opowiedzieć wam o Wyspie Sobowtórów oraz dzieje rodziny Lewkoników.
Teraz z oczu i z miny uczonego można było wywnioskować, że wszystko już dokładnie
przemyślał i że za chwilę zacznie działać. Istotnie, pan Kleks wyprostował się, obciągnął surdut, a
następnie wyjął z kieszeni skarbonkę pamięci. Przesunął na niej kilka wskazówek, naregulował
aparat, nacisnął odpowiedni guzik, po czym miotełkę z platynowych drucików przytknął sobie do
czoła.

– Oczywiście, panie Anemonie – rzekł po chwili – miał pan rację twierdząc, że spotkaliśmy się
już dawniej. Teraz przypominam sobie doskonale naszą ostatnią rozmowę na Wyspie Sobowtórów.
Multiflora! Tak. Nie, zdążyła należycie powąchać Lewkonii Podróżniczęj. Została na wyspie.
Odnajdziemy ją, drogi panie Lajkonik…
– Lewkonik – poprawił hodowca róż.
– Przepraszam pana, nie mam pamięci do nazwisk – zreflektował się pan Kleks. – Oczywiście:
lewkonia – Lewkonik. To takie proste. Odnajdziemy pańską żonę! Głowa do góry! Dziś mamy jednak
przed sobą coś pilniejszego. Chodzi o zdemaskowanie Alojzego Bąbla i odzyskanie Rezedy.
Opracowałem już cały plan. Musimy szybko się przebrać, żeby zdążyć na przyjęcie u króla. Pozostało
niewiele czasu. W drogę, moi państwo! Broda czuwa!
Ruszyliśmy w kierunku pałacu ministrona Pogody i Czterech Wiatrów, gdzie mieliśmy
zamieszkać. Tam już pewno czekał na nas Weronik, który o ile pamiętacie, poszedł po nasze bagaże
do portu,

Przez całą drogę hodowca róż krążył dokoła pana Kleksa, obijał się brzuchem o jego brzuch i
zasypywał go pytaniami:
– Panie profesorze… moja żona… moja Multiflora… Gdzie mam jej szukać? Błagam pana… Co
robić? Dokąd jechać? W jaki sposób można dotrzeć do Wyspy Sobowtórów?
Panny Lewkonikówny wtórowały ojcu, zastępowały drogę panu Kleksowi, Dalia i
czepiały się jego ramion, a Hortensja wołała szlochając:
– Niech pan odpowie, panie profesorze!
– Dlaczego pan milczy? Dlaczego? – powtarzała ciągnąc uczonego za połę surduta.

Ale pan Kleks miał na to wszystko jedną odpowiedź:
– Pośpiech jest wrogiem rozsądku! Zapamiętajcie to sobie. Rozwaga jest podporą mądrości.
Wiem, co należy czynić i kiedy. Broda czuwa! A wy, dziewuszki, nie przeszkadzajcie mi kroczyć do
wytkniętego celu.
Po tych stanowczych słowach rodzina Lewkoników nie nagabywała już więcej pana Kleksa.
Szliśmy w milczeniu, a on maszerował na przodzie, z rozwianymi połami surduta, z brodą
wskazującą nieomylnie właściwy kierunek.

Minęliśmy ulicę Wesołych Piskląt, a następnie szeroką Aleję Laktusową, rzęsiście oświetloną
kolorowymi lampionami. Aleja ta wysadzona jest drzewami laktusowymi, które rosną wyłączmie w
Alamakocie. Z ich konarów zwisają rurkowate gałązie, przez które sączy się sok laktusowy.
Alamakotańczycy używają go jako krzepiącego napoju. Ogrodnicy miejscy specjalnymi młoteczkami
obstukują pnie drzew, co znacznie przyspiesza wyciekanie cennego soku, który barwą i smakiem
przypomina do złudzenia zwykłe krowie mleko. Dojenie drzew laktusowych odbywa się każdego
dnia po zachodzie słońca. Idąc aleją, widzieliśmy mnóstwo kobiet, które z wiaderkami w ręku
ustawiały się w kolejce po świeży sok. Niektóre miały z sobą nawet sitka, prawdopodobnie do
przecedzania kożuchów.

Pan Kleks coraz bardziej wydłużał krok, tak że musieliśmy biec truchcikiem, aby za nim
nadążyć. Z daleka widać było już plac A–B skąd wystrzelały ku niebu wspaniałe sztuczne ognie.
Nigdy dotąd nie widziałem równie pomysłowych kombinacji pirotechnicznych. Wielobarwne
strumienie fajerwerków układały się w pióropusze kogucich ogonów, w postacie walczących
smoków, a chwilami przedstawiały całe obrazy, jak na przykład królewską fregatę a na niej
Kwaternostra I w aureoli z kolorowych jajek. Widowisko było wręcz fantastyczne. Tłumy
wiwatowały na cześć łaskawego monarchy, zwłaszcza że tego dnia, z okazji święta narodowego, na
wszystkich placach smażyła się dla ludu państwowa jajecznica. Jak nas poinformowano,
Kwaternoster I przeznaczył na ten cel dwieście tysięcy jaj eksportowych.

Na placu A–B z trudem przecisnęliśmy się przez tłum oblegający patelnię gigant i dotarliśmy
do pałacu Limpotrona. Przy wejściu czekał na nas Weronik.
– Walizki rozpakowałem, suknie kazałem wyprasować – oznajmił z godnością. – Za pół
godziny musimy być w pałacu królewskim.

Pokoje oddane do dyspozycji pana Kleksa znajdowały się na pierwszym piętrze. Rozwieszone
tam były okrętowe koje do spania, a umeblowanie składało się z rozmaitego typu kompasów,
barometrów, termometrów, aparatów do mierzenia ilości opadów oraz siły wiatrów. Na ścianach
wisiały mapy pogody, a na stołach leżały oznaczone chorągiewkami wykresy wyżów i niżów. Była to
najwidoczniej ministronalna pracownia, przeznaczona czasowo na pokoje gościnne.
W jednym z nich stało rozkładane lustro wyszczuplające, z którym pan Kleks nigdy się nie
rozstawał, gdyż bardzo dbał o swój wygląd. Teraz pokój ten zajęły panny Lewkonikówny, pan
Lewkonik zamieszkał razem z Weronikiem, a ja z panem Kleksem.
– Moi państwo – rzekł uczony – mamy piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku.
Proszę, aby wszyscy ubrali się po galowemu.

Kiedy zostaliśmy sami, pan Kleks wesoło pogwizdując odwrócił swój surdut na lewą stronę,
pokrytą niebieskim atłasem w złote gwiazdki, przypiął do spodni galowe lampasy, a na szyi zawiązał
uroczysty krawat w żółte grochy. Wyglądał w tym stroju niezwykle wytwornie.
– Dwustronny surdut to mój wynalazek – rzekł przeglądając się z ukontentowaniem w lustrze. –
Posiada osiem kieszeni i cztery skrytki. Tak samo zresztą jak kamizelka. Dla człowieka, który często
podróżuje, ważny jest taki uniwersalny ubiór, nadający się na wszelkie okazje. Ale najważniejsze są
kieszenie. W surducie mam dwanaście, w kamizelce dwanaście, w spodniach sześć, ogółem więc
trzydzieści. A do tego dochodzą jeszcze dwie kieszenie zapasowe w kalesonach. Oto strój godny
uczonego!

Przebrałem się w mój najlepszy garnitur i przypiąłem do spodni lampasy. Wydawało mi się, że
nadeszła odpowiednia chwila, aby wyjawić panu Kleksowi powód mego przybycia do Alamakoty.
Zanim jednak zacząłem mówić, pan Kleks oświadczył:
– Wiem, wiem, Adasiu! Twoje myśli widać jak na talerzu. Znam cię przecież na wylot. Skoro
przyjechałeś za mną aż tutaj, znaczy to, że masz jakieś wielkie kłopoty. Z Akademii po wręczeniu
dyplomów powinieneś był udać się do domu. A więc kłopoty związane są z domem, z rodzicami.
Gdyby któreś z nich zachorowało, szukałbyś pomocy nie u mnie,lecz u lekarzy. Nie zadawałbyś się z
kolibrem, gdyby nie chodziło o jakieś ptasie sprawy, i to w dodatku bardzo poważne. Reszta jest
jasna. Nie potrzebujemy na ten temat rozmawiać. Bądź pewny, że pomogę ci w poszukaniu ojca.
Mówię: ojca, gdyż o twoją matkę jestem spokojny. Takim kobietom nie zdarzają się ptasie przygody.
Adasiu, głowa do góry!. Broda czuwa!

Powiedzcie sami, czy to nie genialny człowiek?
Panny Lewkonikówny wystąpiły w sukniach w kolorach kwiatów, których imiona nosiły, i
wyglądały jak prawdziwy bukiet.
Pan Lewkonik ubrał się we frak, a że wieczór był upalny, pot strużkami spływał mu po twarzy.
Jedynie Weronik zachował swój zwykły strój, tyle tylko, że tym razem zasznurował buty
cienkim zielonym drutem od dzwonków.
Nie mieliśmy sposobności poznać naszego gospodarza, gdyż jako ministron pogody i Czterech
Wiatrów zajęty był przygotowaniem pogody na zbliżające się święto.

Weronik troskliwie pozamykał pokoje, klucze wręczył służbie, po czym udaliśmy się na
przyjęcie. Do sali tronowej wkroczyliśmy akurat w chwili, gdy odgrywano hymn narodowy na
muszlach.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Dobry interes"

Kwaternoster I stał na mostku kapitańskim swojej fregaty. Poniżej, obok króla, ustawił się rząd
oraz dostojnicy państwowi. Premier miał imię zaopatrzone w dodatek ministerialny nie tylko na
końcu, ale i na początku. Nazywał się mianowicie Trondodentron. Zaproszeni goście zgromadzili się
pod ścianami, gdyż po środku sali stały patelnie, na których nadworni kuchmistrze smażyli jajecznicę
w barwach narodowych, a więc w kolorze żółto–czerwono–zielonym, na co składały się jajka,
pomidory i szczypiorek.

Podczas gdy król wygłaszał przemówienie, któreśmy już słyszeli poprzednio, i doszedł do słów
„każdego roku wywozimy za granicę pięćdziesiąt milionów jajek, a za uzyskane dewizy
sprowadzamy sto tysięcy zegarków” – odłączyłem się ukradkiem od naszej grupy i usiłowałem wśród
gości rozpoznać Alojzego.

Pamiętacie, że wszyscy Bajdoci jako dawni marynarze byli tatuowani i pan Kleks słusznie
przypuszczał, że brak tatuażu u Alojzego ułatwi nam jego zdemaskowanie. Tymczasem spotkał nas
zawód. Alamakotańscy goście, aczkolwiek obnażeni do pasa tego wieczoru, z okazji święta
narodowego, posypani byli galowym srebrnym proszkiem, który całkowicie pokrywał ich ciała.
Nie mogłem też rozpoznać Alozjego po twarzy, bowiem, jak wiecie, ten szelma umiał bajecznie
maskować się i podszywać pod inne postacie.

Pozostawały więc tylko nogi. Bajdotów ogółem było trzynastu. Reszta składała się z
rodowitych trzynożnych Alamakotańczyków. Nie mówię o młodzieży, gdyż dzieci z mieszanych
małżeństw miały wprawdzie po dwie nogi, ale jako trzyrękie łatwe były do odróżnienia.
Przeciskałem się przez tłum ze wzrokiem utkwionym w dół i notowałem w pamięci
dwunożnych Bajdotów.

Pierwszym z nich był król Kwaternoster I, następnie premier Trondodentron, dalej ministron
Pogody i Czterech Wiatrów – Limpotron, ministron Pokoju – Fajatron, wreszcie czterech
pomniejszych ministronów oraz pięciu dostojników z otoczenia króla.
Sprawdziłem jeszcze raz moje obliczenia. Wszystko się zgadzało. Dwunożnych Bajdotów było
trzynastu. Nasza grupa składała się z dziewięciu osób. Pozostali mieli po trzy nogi, a więc należeli
do społeczeństwa ściśle alamakotańskiego.

Weronik prowadził obserwacje na własną rękę. Początkowo pomylił się w rachunku, gdyż nie
wziął pod uwagę osoby króla, ale w ostatecznym obliczeniu byliśmy zgodni.
– Na artytmetyce nie można polegać – szepnął mi do ucha stary dozorca. – Czasami pięć razy
dziesięć jest pięćdziesiąt, a czasami pół złotego. Tyle, ile pan Chryzantemski daje mi za otwarcie
bramy.

Tymczasem goście posilili się jajecznicą i służba uprzątnęła patelnie. Nadworny muzyk odegrał
na muszlach Marsz Walecznych Kogutów, po czym rozpoczęła się część koncertowa.
Trzyrękie dziewczęta wykonały na podwójnych skrzypcach uroczysty Hymn do Jajka. Każda z
nich dwiema rękami trzymała dwoje skrzypiec, a trzecią prowadziła smyczek. Muzyka ta była tak
wspaniała, że chciałbym ją wam powtórzyć. Posłuchajcie:
„Pi–pi–wzzzz–fff–ff–dli–dli–dli–mg–mg–rs–rs–tfff…”

Oczywiście jest to tylko krótki fragment, ale mam nadzieję, że z tej małej próbki potraficie
odtworzyć sobie całą kompozycję. Jeśli zaś chodzi o wykonanie, to mogę was zapewnić, że dzięki
zwinności rąk i palców skrzypaczek smyczka w ogóle nie było widać, natomiast struny od szybkiego
tarcia rozgrzewały się do czerwoności.

Goście w takt muzyki potrząsali rytmicznie. zegarkami, co w połączeniu z melodią wywierało
tak potężne wrażenie, że Kwaternoster I o mało się nie rozpłakał.
Następnie odśpiewano alambajkę o kokoszce do słów ministrona Spraw Artystycznych, który
nazywał się Tubatron.

Ten znakomity alambajkopisarz pracował nad tekstem pieśni dwa lata, toteż warto, abym go
przetłumaczył i przytoczył tutaj w całości:
Ko–ko–kokoszko, wysil się troszkę, Ko–ko–kokoszko, jajko nam daj,
Wszak my kochamy każdą kokoszkę Bo ko–ko–kokoszka wzbogaca kraj.
Ko–ko–kokoszko, nie żal się gorzko, Alamakocie potrzeba jaj,
Pracuj wydajnie, ko–ko–kokoszko, Ko–ko–kokoszko, jajko nam daj.

Po odśpiewaniu tej pieśni wystąpił zespół tancerzy i wykonał brawurowy taniec akrobatyczny,
zwany alamaczyczą: Polegał on na szybkim przebieraniu trzema nogami z potrójnym przytupem oraz
na podwójnych przysiadach z równoczesnym wyrzuceniem środkowej nogi do przodu.
Muszle obracały się szybko, łącząc poszczególne marsze w jedną skoczną melodię.
Kwaternoster I z nadzwyczajnym wyczuciem rytmu bił w dzwon pokładowy swojej fregaty. Sala
grzmiała i huczała, a tubylcy uderzali zegarkami o podłogę w takt alamaczyczy.
Panny Lewkonikówny, nie przyzwyczajone do takiego zgiełku, pozatykały sobie uszy, natomiast
pan Kleks przyglądał się z zaciekawieniem popisom tancerzy i nawet dyrygował jednym palcem jak
wytrawny kapelmistrz.

W pewnym momencie, gdy tancerze znowu ruszyli w przysiady i wyrzucili środkowe nogi do
przodu, jednemu z nich noga nagle się urwała, przeleciała ponad głowami zebranych przez całą salę i
z impetem ugodziła w nos Kwaternostra I. Król ogłuszony uderzeniem, osunął się na pokład fregaty.

Muzyka natychmiast zamilkła i wszyscy zamarli z przerażenia. Jeden tylko pan Kleks nie stracił
przytomności umysłu i zawołał:
– Adasiu! Czy rozumiesz co to znaczy? Ta noga była przyprawiona! W ten sposób Alojzy
udawał Alamakotańczyka! O, patrz.,. Tam! Ucieka! Panowie – za mną!
Przeciskając się przez tłum oniemiałych gości, rzuciliśmy się ku wyjściu. Pan Kleks z rozwianą
brodą pruł naprzód jak czołg, ja za nim, za mną Weronik, a na końcu, podskakując jak piłka, mknął
hodowca róż.

Po wydostaniu się z sali zbiegliśmy szybko po schodach i ruszyliśmy w pogoń.
Gdyby Alojzy nie był uciekał, nie rozpoznalibyśmy go w ulicznym tłumie. Ale obawiał się
może nie tyle nas, co królewskiej straży i grożącej mu kary za obrazę majestatu. Umykał więc nie
oglądając się za siebie, jak ścigany zając. Przebiegł Aleję Laktusową, potem plac Żółtka, ulicę
Białka, aż w końcu wpadł w jeden z bocznych zaułków. Tu zawahał się przez chwilę i dał nura na
klatkę schodową pobliskiego domu. Wpadliśmy tam za nim i ścigaliśmy go z piętra na piętro
przeskakując po kilka stopni. Wreszcie, w momencie gdy Alojzy usiłował przedostać się ze strychu
na dach, pan Kleks chwycił go za nogi.

– Mam cię! Zawołał zdyszany. – Mam cię, Alojzy! Nie bój się, nie zrobię ci nic złego! Nie
wyrywaj się! Alojzy, kochany, to przecież ja, Ambroży.
Ściągnęliśmy Alojzego z dachu. Weronik trzymał go mocno za ręce, a ja za głowę. Pan Kleks
wydobył z przepastnych kieszeni surduta śrubokręt i zręcznie nim manipulując wykręcił zza ucha
Alojzego niewielką śrubę.

– Rozregulowałem jego mechanizm ruchu – rzekł ze smutkiem. – Teraz już nie ucieknie.
Alojzy stał sztywno jak lalka i tylko mamrotał monotonnym głosem:
– Nie ucieknie… Nie ucieknie… Ambroży fuszer… Ambroży nadęta purchawka… Ambroży
patałach… Ambroży brakorób…
– Uspokój się, Alojzy – rzekłem. – Tu są obcy ludzie… Co sobie pomyślą? Doprawdy nie
wypada….

– Uwaga, bo kopnę! – syknął przez zęby Alojzy. Na szczęście jednak nogi miał nieruchome.
Pan Kleks przyglądał mu się z powagą, wreszcie skinął na nas.
– Panowie, musimy go zanieść do domu. Czeka nas trudne zadanie.
Weronik bez słowa wziął Alojzego pod pachę i ruszył po schodach na dół.
Wyszliśmy na ulicę. Była głęboka noc. Światła w oknach pogasły, gdzieniegdzie tylko snuli się
jeszcze spóźnieni przechodnie. Jednym z nich okazał się Zyzik. Spojrzał zdziwiony na Alojzego.
– Ciekawe… Przez cały czas chodził na trzech nogach, a teraz ma tylko dwie… Poznaję go.
Opowiadał mi, że jego ojciec zamienił się w ptaka… A dzisiaj mówił, że przyjechała jego
narzeczona…

– I co dalej? – zawołał pan Lewkonik.
– Co dalej? Prosił mnie, żebym dał mu klucze od Królewskich Ogrodów.
– No i co, i co? – dopytywał się natarczywie pan Lewkonik.
– Podarował mi złoty zegarek, więc dałem mu ten klucz… Obiecał zwrócić go rano.
– Rezeda! Moja Rezeda! – zawołał pan Lewkonik. – Ukrył ją w ogrodach… Panie Adasiu,
musimy tam iść! Natychmiast!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Kaczka dziwaczka

Weronik położył Alojzego ma trawniku i systematycznie przetrząsnął jego kieszenie. W jednej
znalazł mosiężny klucz i podwójną platynową sprężynę. W drugiej wielki okrągły guzik.
– Rozumiem – powiedział Kleks. – Wypadła mu sprężyna prawidłowego myślenia… A może
sam ją sobie przez nieostrożność wydłubał… Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Adasiu, idź z panem
Lewkonikiem do Królewskich Ogrodów szukać Rezedy. Zyzik was zaprowadzi. A my, panie
Weroniku, ruszamy do domu.

Weronik podniósł Alojzego, przerzucił go sobie przez ramię i rzekł znacząco:
– Ten guzik już dwa razy widziałem. Ciekawe!
Pan Kleks bez słowa odebrał mu guzik i schował do kieszonki kamizelki.
– Wracajcie z Rezedą! Panie Weroniku, w drogę. Broda czuwa.

Po tych słowach oddalił się wraz ze starym dozorcą, pogwizdując Marsz Ołowianych
Żołnierzy, co oznaczało, że przyszła mu do głowy jakaś bardzo mądra myśl.
A my trzej, ponaglani przez pana Lewkonika, szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku
Królewskich Ogrodów, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa Alojzy ukrył Rezedę.
Wypożyczalnie hulajnóg były już o tej porze nieczynne, a Królewskie Ogrody leżały daleko za
miastem. Szliśmy więc bardzo długo i mieliśmy dość czasu, żeby porozmawiać o różnych sprawach.
Zyzik, który tak jak my brał udział w przyjęciu u Kwaternostra I, poinformował nas, że
wprawdzie królowi nic się nie stało, jednak straż królewska poszukuje zamachowca.
– Widziałem tę nogę na własne oczy – mówił Zyzik. – Była wypchana trocinami i kurzym
pierzem. I mimo że winowajca posłużył się sztuczną nogą, odpowiada za kopnięcie króla. U nas króla
kopać nie wolno. Grozi za to surowa kara.

Przez chwilę maszerowaliśmy w milczeniu. Niepokoił mnie los Alojzego, aczkolwiek Zyzik
najwidoczniej nie skojarzył go z osobą zamachowca.
Pan Lewkonik co chwila wybiegał naprzód, ale natychmiast wracał w obawie, żeby nie stracić
z nami łączności. Przypomniał mi znajomego pudla, który zachowywał się tak samo, gdy wychodził
ze swym panem na spacer.

Księżyc w pełni oświetlał nam drogę i mrugał porozumiewawczo jednym okiem, zupełnie jak
pan Kleks, kiedy miał coś mądrego do powiedzenia. Szliśmy szeroką aleją eukaliptusową, a po obu
jej stronach ciągnęły się małe farmy kurzy hodowców–chałupników. Tu i ówdzie rozlegało się już
pianie kogutów, gdyż jak wiadomo, niektóre z nich cierpią na bezsenność i przystępują do pracy
wcześniej, niż należy. Zyzika wprawiło to w stan takiego podniecenia, że raz po raz trzepotał
łokciami, bił się rękami po udach i odpowiadał donośnym pianiem jak prawdziwy kogut.
Korzystając z kogucich upodobań Zyzika, pan Lewkonik ujął mnie pod ramię i rzekł poufnie:
– Opowiadałem panu o pobycie na Przylądku Aptekarskim. Teraz muszę do tego powrócić.
Otóż poznaliśmy tam Alojzego Bąbla, który w państwie Obojga Farmacji piastował godność
Pierwszego Admirała Floty. Na tym stanowisku cieszył się powszechnym uznaniem i uchodził za
znakomitego żeglarza. Zresztą profesor Kleks pisał o tym obszernie w swoich dziełach. Admirał
okazywał mnie i moim córkom wyjątkowe względy. Oddał do naszej dyspozycji
połowach leczniczych wodorostów, a dziewczętom ofiarował po garści pięknych pereł.
Pewnego dnia wydał na pokładzie okrętu flagowego „Pigularia” wspaniały bal na naszą cześć.
Udzielny Prowizor Pigularz II tańczył w pierwszej parze z moją Hortensją, a w drugiej –
pierwszy Admirał Floty z Rezedą. Cóż to był za taniec! Orkiestra morska grała na trąbkach, a Rezeda
fruwała w tańcu z lekkością naszego kolibra. Marynarze wdrapali się na maszty, żeby podziwiać
moje córki. Jeden z nich tak się zagapił, że spadł z bocianiego gniazda, runął prosto na bęben i odbił
się od niego siedemnaście razy co zabrzmiało jak uroczysty tusz.

Właśnie wtedy, podczas walca pigularnego, Admirał oświadczył się Rezedzie. I proszę sobie
wyobrazić, Rezeda zgodziła się zostać żoną Alojzego Bąbla. Kiedy jednak dowiedziałem się, że nie
jest on stuprocentowym człowiekiem, postanowiłem zerwać zaręczyny. Rzekłem mu wprost, że
Multiflora życzyła sobie, aby córki nasze wyszły za mąż za ogrodników. Tu dopiero Admirał odsłonił
swoje prawdziwe oblicze. Zagroził, że każe mnie wrzucić do morza rekinom na pożarcie, kiedy zaś
Rezeda zaczęła płakać powiedział:
– A więc dobrze. Nie zrobię tego. Żal mi rekinów. Ale niech pan pamięta: Rezeda jest moją
narzeczoną i nie mam zamiaru jej się wyrzec. Wiem, że jutro odpływa pan z córkami do kraju.
Trudno, nie chcę narażać dostojnego Pigularza II na przykrości. Cokolwiek się jednak stanie, odnajdę
Rezedę nawet na końcu świata. Nie cierpię, kiedy mi się ktoś sprzeciwia.

Rezeda jest bardzo posłusznym dzieckiem, ale tym razem, wbrew mojej woli, rzuciła się
Admirałowi na szyję, wołając jak niegdyś jej matka:
– Tak! Tak! Chcę być twoją żoną! Będę na ciebie czekała. Tylko nie unoś się, nie groź,
przeproś ojca! Zrób to, jeśli mnie kochasz!
Wtedy Pierwszy Admirał Floty, ten największy dostojnik Obojga Farmacji, kawaler wielkiej
wstęgi Piramidonu z gwiazdą, przyklęknął na jedno kolano i powiedział z pokorą, nie wiem, czy
szczerą, czy udaną:
– Kocham Rezedę i niech to będzie poczytane za dowód moich uczuć, że proszę pana o
przebaczenie.

Po tych słowach zerwał się jak oparzony, wybiegł z sali i odtąd nie widziałem go aż do dnia
dzisiejszego. A teraz? Co teraz się stanie, panie Adasiu? Ten zepsuty automat ma być mężem Rezedy?
Co prawda, ludzie również miewają wady i usterki, bywają źli i uparci, nie można polegać na ich
uczuciach. Ale są bądź co bądź ludźmi. A ten Alojzy? Tu śrubki, tam sprężynki. Nie, panie Adasiu!
To nie jest materiał na zięcia!

– Drogi panie Anemonie – uspokajałem pana Lewkonika – wiem, że pan Kleks dokonał szeregu
nowych wynalazków, które uczynią z Alojzego twór doskonały. Dotychczasowe usterki pewnych
części mechanizmu umożliwiły Alojzemu wymknięcie się na parę lat spod władzy pana Kleksa. I
wtedy stał się rzeczywiście nieobliczalny. Przypuszczam, że podsunął Rezedzie pigułki kochalginy,
które sztucznie wzbudziły jej uczucie. Ale jestem przekonany, że sprawa ta przyjmie ostatecznie
zupełnie inny obrót.

Pan Lewkonik słuchał z niedowierzaniem, trochę jednak poweselał i chyba na równi ze mną
zaniepokoił się o los Alojzego, którego poszukiwali strażnicy, szepnął mi bowiem do ucha:
– Musimy zachować tajemnicę… Na razie nikt nie powinien wiedzieć całej prawdy o
Alojzym… Postaram się zaszachować Zyzika tak, żeby trzymał język za zębami.
Po tych słowach przywołał do siebie młodzieńca i rzekł jak gdyby nigdy nic:
– Słuchaj, chłopcze… Nie wiem, czy miałeś prawo dać klucz od Królewskich Ogrodów
obcemu człowiekowi… Możesz mieć z tego powodu poważne nieprzyjemności.

Mówiąc to, przyglądał się bacznie Zyzikowi. Chłopiec ogromnie się stropił i wyjąkał po
alambajsku:
– Purpełniłem głorpstwur… Nie purmyślałem ur tym… Murgę durstać pur nursie urd urjca.
– Nie martw się – pocieszył go pan Lewkonik. – Nie powiemy o tym nikomu. Ale pod
warunkiem, że i ty się nie wygadasz. Głowa do góry. Wszystko, co się tu dziś wydarzyło zachowamy
w sekrecie. I zapewniamy cię, że obcy człowiek, któremu dałeś klucz, także nie piśnie o tym ani
słowa. Ręka?
– Ręka! – zawołał Zyzik ściskając dłoń pana Lewkonika trzema swymi dłońmi naraz, po czym z
radości zapiał donośnie.

Przemierzyliśmy już ogromny szmat drogi. Wczesny świt rozjaśnił niebo. Minęliśmy
przetwórnię kurzego puchu, stację obsługi hulajnóg, fabrykę ostróg dla kogutów, składnicę grających
muszli oraz wytwórnię sztucznych i prawdziwych ogni. W oddali na widnokręgu srebrzyła się
wypukła linia morza. Wreszcie ujrzeliśmy lśniące w promieniach wschodzącego słońca szklane
budowle Królewskich Ogrodów. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, a żyzne pagórki pokryte
były gęstwiną traw i osobliwych zwierzokrzewów, jak na przykład muchołapki, kocie łapki i
samostrzały, które wyrzucały ostre kolce w przelatujące owady.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Wierny Jan"

Dozorca Ogrodów, który dobrze znał Zyzika, otworzył nam bramę. Zyzik wolał nie korzystać z
posiadanego klucza. Dozorcy oświadczył, że jesteśmy gośćmi jego ojca, toteż bez przeszkód
mogliśmy przystąpić do poszukiwania Rezedy.

Ogrody ciągnęły się na wielkiej przestrzeni. Rosły tam różne gatunki drzew od pospolitych do
najrzadszych, a więc olbrzymie eukaliptusy, sekwoje i baobaby, araukarie i sandafuły, tulipanowce i
korbikundy. Jedno z drzew figowych liczyło ponad pięć tysięcy lat, a było tak rozłożyste, że w jego
cieniu, podczas Święta Królewskiego Koguta, mogło schronić się jednocześnie osiem tysięcy osób.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się klomby, kwietniki, i krzewy obsypane kwiatami. Zgromadzone tu były
rośliny ze wszystkich stron świata. W oszklonych chłodniach mieściły się północne kwiaty i owoce, a
w cieplarniach – najdelikatniejsze rośliny podzwrotnikowe, wrażliwe na lekki nawet podmuch
wiatru.

Zaglądaliśmy kolejno do wszystkich pomieszczeń, do każdej oranżerii, szklarni, chłodni, a
także do przetwórni owocu gungo:
Pan Lewkonik przeskakiwał jak piłka przez klomby i rowy nawadniające. Jednak wszystkie
nasze poszukiwania były nadaremne.
Nagle na moim ramieniu usiadł Tri–Tri, który odnalazł mnie nawet tutaj. Ogromnie się ucieszył
i z radości czyścił zapamiętale dziobek o moje ucho. Ćwierknął przy tym, że obleciał cały ogród i
widział coś bardzo ciekawego, ale już zapomniał, co to było.

Postanowiłem tedy z większą jeszcze uwagą rozejrzeć się dokoła. I właśnie wtedy
spostrzegłem niewielką szklaną kopułę, ukrytą między. krzakami oleandrów.
Skinąłem na pana Lewkonika i razem podążyliśmy w kierunku kopuły. Zanim zdążyłem zajrzeć
do wnętrza, hodowca róż wykrzyknął z tryumfem:
– Jest! Jest moja córeczka! Niech pan spojrzy!
Tym okrzykiem można było obudzić umarłego, ale Rezeda nawet nie drgnęła. Spała spokojnie
w oszklonej chłodni na posłaniu z płatków róż, oddychała miarowo, a na jej twarzy błąkał się
łagodny uśmiech.

Zamierzałem nacisnąć dźwignię, żeby unieść kopułę, ale pan Lewkonik powstrzymał moją rękę:
– Zostawmy ją… Niech śpi. Nie trzeba jej budzić. Ona nie lubi wstawać tak wcześnie.
Staliśmy więc pewien czas, przyglądając się śpiącej Rezedzie. Była tak ślicznie zaróżowiona,
że na jej widok serce załomotało mi w piersi. Zyzik oświadczył, że musi wracać do domu, aby
niepostrzeżenie położyć na miejsce klucz, który zabrał bez wiedzy ojca i w podskokach pobiegł ku
wyjściu. Wobec tego zaproponowałem panu Lewkonikowi przechadzkę po ogrodach.
Postanowiliśmy wrócić po Rezedę za godzinę.

Tri–Tri w chmarze innych ptaków uganiał się za muszkami i nawet jedną z nich, na dowód
szczególnej sympatii, próbował wsunąć mi do ust.
Teraz dopiero pan Lewkonik ze znawstwem wytrawnego hodowcy kwiatów zajął się
zwiedzaniem ogrodów. Nieomylnie rozpoznawał najrzadsze rośliny, nawet takie, które właściwie nie
istnieją i znane są tylko z bajek. Głaskał pnie drzew, spryskiwał kwiaty odżywczym płynem, żeby
wywołać ich natychmiastowe kwitnienie, a w chłodniach delektował się zapachem róż i lewkonii, co
zapewne przypominało mu Multiflorę.

Tymczasem słońce zaczęło przygrzewać i w Ogrodach zjawili się królewscy ogrodnicy. Byli to
ludzie niezwykle wykształceni. Pan Lewkonik ogromnie się ożywił. Chodziło mu niby to o wymianę
wzajemnych doświadczeń, o ustalenie nazw niektórych roślin, ale w gruncie rzeczy interesowali go
ogrodnicy jako przyszli zięciowie. Przyglądał im się uważnie, mierzył od stóp do głów okiem
znawcy. Ostatecznie wytypował pięciu i zaprosił ich na wieczór do pałacu Limpotrona.
Ogrodnicy istotnie byli piękni i postawni, a przy tym pełni prostoty i godności. Multiflora miała
rację, gdy twierdziła, że obcowanie ze światem roślinnym uszlachetnia ludzi.
Pan Lewkonik opowiadał ogrodnikom o swoich córkach, skorzystał też z okazji, żeby
stosownie do okoliczności zacytować wiersz Piwonii:
Drzewo pniewo bryzg podlewo Siedem owoc słońce w lewo Ogrodnicy woda ciec Gruszki
uszki zima jedz.

Hodowca róż nie omieszkał opowiedzieć treści wiersza własnymi słowami. Oto jego sens:
pień drzewa, gdy pojawi się na nim owoc, należy podlewać o siódmej po zachodzie słońca.
Ogrodnicy, którzy nie żałują wody, jedzą w zimie gruszki, aż im się uszy trzęsą.
Wśród ogrodników szczególnie piękni i rośli byli dwaj bracia bliźniacy: Bulpo i Pulbo. Po
alamakotańsku imiona te brzmią oczywiście Bolpur i Polbur. Otóż po wysłuchaniu utworu Piwonii
Bulpo stanął na środkowej nodze, zamachnął się nogami zewnętrznymi i zaczął wirować z szybkością
centryfugi. Przez chwilę widać było tylko przejrzyste kołujące kręgi i pasma. Myślałem początkowo,
że Bulpo zwariował. Nie było jednak tak źle. Po prostu oszołomiony treścią wierszyka, Bulpo dostał
zawrotu głowy, co pan Lewkonik przyjął za dowód uznania dla talentu Piwonii.

Po rozmowie z ogrodnikami zwiedziliśmy plantację jadalnych motyli oraz szkółkę drzew
laktusowych, gdzie wypiliśmy po szklance orzeźwiającego soku. Następnie pan Lewkonik poszedł
jeszcze obejrzeć podziemną przechowalnię nasion.
Gdy wrócił, rzekł spojrzawszy na zegarek:
– Czas już zbudzić Rezedę. Jest siódma. Zdążymy do domu na śniadanie. Chodźmy, panie
Adasiu.

Czułem ogromne zmęczenie po nie przespanej nocy, ale mimo to raźnie ruszyłem za panem
Lewkonikiem.
Szliśmy szybkim krokiem i po kwadransie ujrzeliśmy krzaki oleandrów, a wśród nich ukrytą
szklaną kopułę.
Zbliżyliśmy się do chłodni. Pan Lewkonik zajrzał przez szybę do środka i z jękiem chwycił się
za głowę.
Chłodnia była pusta.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 28 >>
Ten rozdział jest częścią 27 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa