Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 23

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 23

22 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 23 KATASTROFA

Kawalkada maszerowała przez całą noc.
Celem rozweselenia Bajdotów pan Kleks bez przerwy opowiadał im swoje prawdziwe i
zmyślone przygody, wspominał o historii z Alojzym, o doktorze Paj–Chi–Wo, a nawet o księciu
przemienionym w szpaka Mateusza. Wszystkie te opowieści nie mogły jednak napełnić pustych
żołądków marynarzy.
Z trudem posuwali się w głąb lądu. Gorący tropikalny wiatr wysuszał im wargi i potęgował
pragnienie.

Pan Kleks nawet bez mapy orientował się w położeniu geograficznym. Polegał na
przedziwnych właściwościach swojej brody, która nie tylko wskazywała kierunek marszu, ale nadto
zapowiadała bliskość wody i jadła.

– Głowy do góry!–wykrzykiwał raz po raz pan Kleks. – Zbliżamy się do rzeki… Czuję zapach
ananasów i daktyli… Skrzyżowanym spojrzeniem widzę nawet kokosowe… Przygotujcie się
do śniadania!
Słowa pana Kleksa dodawały Bajdotom siły i otuchy. Przyspieszali kroku i łykali ślinkę na
myśl o soczystych owocach.
Przejście nocy w poranek nastąpiło szybko i niepostrzeżenie. Przed oczami podróżników
rozpościerał się krajobraz pełen bujnej zieleni, kolorowych ptaków i ogromnych motyli. W gąszczu
zarośli niezliczone owady szumiały i pobrzękiwały jak srebrne monety. Opodal piął się w górę
bambusowy gaj.

Niewyczerpana wynalazczość pana Kleksa podsunęła mu szczególną myśl.
– Potrzebne mi są wasze siekierki i noże! – zawołał do Bajdotów. – Z tych bambusów zrobimy
sobie szybkobieżne szczudła!
Marynarze z zapałem zabrali się do roboty. Po upływie pół godziny każdy z nich trzymał w
rękach dwa wysokie bambusowe drągi. Z rzemiennych pasów skonstruowano uchwyty do stóp, na
podobieństwo strzemion.

– Ruszamy! – zakomenderował pan Kleks. – Śmiało! Nie bać się! Wykorzystywać giętkość
bambusu! Sprężynować! Sprężynować!
Istotnie wysokie szczudła dzięki swej elastyczności pozwalały odbijać się od ziemi. Bajdoci
posuwali się więc w podskokach, długimi susami, ze zwinnością koników polnych. Tylko pan Kleks
posługiwał się jednym bambusem i wykonywał gigantyczne skoki o tyczce, wyprzedzając marynarzy.
Wierzcie mi, moi drodzy, że lekkość, z jaką wielki uczony wylatywał w górę i opadał na ziemię o pół
mili dalej, wzbudzała powszechny podziw. Odnosiło się wrażenie, że pan Kleks przeobraził się w
kangura, a niektórym Bajdotom wydawało się nawet, że rozwiane poły surduta zastępują mu skrzydła.

Podróż na szybkobieżnych szczudłach odbywała się z taką szybkością, że pan Kleks co chwila
wykrzykiwał ze szczytu swojej tyczki:
– Przebyliśmy dziesięć mil!… Hop!… Znowu przebyliśmy dziesięć mil!… Hop!… Jeszcze tylko
sto mil i będziemy u celu… Lecimy dalej!… Sprężynować!… Hop!
Po godzinie w oddali ukazały się wreszcie palmy. Wygłodniali Bajdoci rzucili się chciwie na
zwisające wśród gałęzi owoce. Łapczywie pożerali ananasy, rozbijali siekierkami
kokosowe i duszkiem wypijali orzeźwiające mleko.

– Szanujcie się! – wołał pan Kleks. – Miarkujcie żarłoczność! Pochorujecie się z przejedzenia!
Czy macie ochotę wracać do pigularzy po olej rycynowy?
Na wspomnienie Przylądka Aptekarskiego Bajdoci opanowali łakomstwo, zeszli ze szczudeł,
pokładli się na ziemi i głośno sapiąc oddali się trawieniu. Dopiero wtedy pan Kleks przy pomocy
tyczki zerwał pęk daktyli i spożył skromne śniadanie, bowiem jadał na ogół niewiele. Najchętniej
żywił się przez sen potrawami, które mu się śniły.
Po dłuższym wypoczynku podróżnicy ruszyli ku rzece, wypatrzonej przed pana Kleksa w
odległości pięćdziesięciu mil na południe.

– Widzę ją! – wołał wielki uczony dając potężne półmilowe susy o tyczce. – Będziemy mieli
wspaniałą kąpiel, o ile nie schrupią nas krokodyle. Bardzo cenię te poczciwe stworzenia. One wcale
nie zdają sobie sprawy, że ludzie nie lubią, aby ich pożerano. Ja im to wytłumaczę. Umiem
przemawiać do zwierząt… Skończyłem w Salamance Instytut Języków Zwierzęcych… Znam także
niektóre narzecza ptaków i owadów… Doktor Paj–Chi–Wo umiał porozumiewać się nawet z rybami.
Ale do tego trzeba mieć trzecie ucho. Patrzcie. Oto jesteśmy na miejscu!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Skarżypyta"

Niebawem podróżnicy znaleźli się nad brzegiem niezmiernie szerokiej rzeki. Leniwe fale
barwy piwa toczyły się wolno i majestatycznie, tworząc gdzieniegdzie wiry pokryte pianą. Od wody
niosło orzeźwiającym chłodem. W przybrzeżnym rozlewisku wygrzewały się na słońcu krokodyle.
Pan Kleks zdjął trzewiki i skarpetki, podwinął do kolan nogawki spodni, po czym wszedł do
wody. Krokodyle poruszyły się niespokojnie. Pan Kleks odważnie posuwał się w ich kierunku.
Krokodyle rozwarły paszcze, a jeden z nich głośno kłapnął i groźnie zderzył ogonem o wodę. Pan
Kleks nieustraszenie szedł dalej. Wreszcie zbliżył się do krokodyli i wygłosił do nich długie
przemówienie, gestykulując przy tym obydwiema rękami. Bajdoci nie słyszeli tego, co mówił wielki
uczony. Zobaczyli jedynie, jak krokodyle, potulnie kiwając łbami, cofnęły się do tyłu, a po chwili
zanurzyły się w nurtach rzeki i odpłynęły daleko od brzegu.

Tak, tak, moi drodzy. Pan Kleks był naprawdę człowiekiem niezwykłym.
Kiedy wrócił do swoich towarzyszy, zdawało się, że kończy jeszcze rozmowę z krokodylami,
wypowiadał bowiem jakieś niezrozumiałe słowa, które brzmiały mniej więcej tak:
– Kra–ba–ba kru… kru–kra–bu… bukru–kru kra…
Trudno jednak uwierzyć, aby tak właśnie brzmiał krokodyli język.

Podróżnicy szybko rozebrali się i wskoczyli do wody. Zażywali kąpieli, pływali, nurkowali i
wrzeszczeli z rozkoszy jak banda dzikusów. Pan Kleks pluskał się przy brzegu w koszuli i w długich
kalesonach. Miał bowiem na ciele magiczny tatuaż, który otaczał wielką tajemnicą. Może był tam
słownik wyrazów zwierzęcych? A może chińskie formułki mądrości doktora Paj–Chi–Wo? Nikt nie
potrafiłby tego odgadnąć, tak jak nikt nie zdołałby zgłębić niezwykłego umysłu pana Kleksa.
Po kąpieli podróżnicy jeszcze raz się posilili, po czym na rozkaz wielkiego uczonego zabrali
się do budowania tratwy. Powiązali pasami bambusowe szczudła, pokryli je warstwą palmowych
liści, dokoła zaś umocowali pływaki z drzewa korkowego.

Pan Kleks przyglądał się pracy Bajdotów i z właściwym mu znawstwem kierował budową
tratwy.
Tak, tak, moi drodzy. Pomysłowość pana Kleksa była naprawdę niewyczerpana.
O godzinie piątej czasu podwieczorkowego wielki uczony zarządził zbiórkę i przemówił do
Bajdotów:
– Nie traćmy z oczu głównego celu naszej wyprawy. Bajdocja czeka na atrament i musimy jej
tego atramentu dostarczyć! Niech nazywam się Alojzy Bąbel, jeśli nie dotrzymam obietnicy danej
Wielkiemu Bajarzowi! Bosman Kwaterno! Wystąp! Mianuję cię kapitanem. Zarządzam
zaokrętowanie załogi! Spocznij!

Wkrótce tratwa odbiła od brzegu. Pan Kleks stał na przodzie na jednej nodze i patrząc w dal,
rozczesywał palcami swoją rozłożystą brodę. Na ramieniu jego usiadła kolorowa papuga i dziobała
go w ucho. Ale pan Kleks nie zwracał na to uwagi. Obliczał w myślach odległość do nieznanego
kraju i niebawem ustalił, że leży on na prawym brzegu, za dwudziestym siódmym zakrętem rzeki.
– Nie traćmy nadziei – powiedział wreszcie półgłosem. – Niech nazywam się Alojzy Bąbel,
jeśli wrócę do Bajdocji z pustymi rękami.

Kapitan Kwaterno dzielnie prowadził tratwę. Przy sterze czuwał doświadczony sternik Limpo.
Nadzy do pasa marynarze po kilku dniach opalili się na brąz. Jedynie pan Kleks nie sprzeniewierzał
się swoim zwyczajom. Trwał na posterunku w surducie i kamizelce, w sztywnym kołnierzyku, z
fantazyjnie zawiązanym krawacie. Był to człowiek nie tylko wielkiego umysłu, ale również
niezłomnych zasad.

Po dwóch tygodniach spokojnej żeglugi nastąpił okres tropikalnych burz. Deszcz lał
strumieniami, błyskawice rozdzierały czarny pułap chmur, a pioruny jak opętane biły w przybrzeżne
drzewa.

Tu i ówdzie wybuchały pożary wywołując popłoch wśród ptaków. Hipopotamy i krokodyle
kotłowały się w wodzie i nurkowały po każdym uderzeniu pioruna.
Zdawało się, że natura sprzysięgła się przeciwko podróżnikom. Tratwa ślizgała się z fali na
falę, przybierając chwilami pozycję niemal pionową, pogrążała się w spienionym nurcie i
wypływała znów na powierzchnię. Załoga kurczowo trzymała się skórzanych spojeń, ratując
równocześnie marynarzy, których zmywała wzburzona fala.

Czytaj więcej  Maria Konopnicka - "Pojedziemy w cudny kraj"

Na prawym brzegu rzeki płonęły lasy. Lewego w ogóle nie można było dosięgnąć wzrokiem.
Burze morskie mogły uchodzić za niewinną igraszkę wobec tego rozszalałego nurtu, pełnego
wirów, obalonych przed wiekami pni drzewnych, oszalałych zwierząt i płazów.
Nieustraszony pan Kleks, balansując to na jednej nodze, to na drugiej nodze, stał z rozwianą
brodą na przodzie tratwy.

– Głowy do góry! – wołał do leżących na brzuchach Bajdotów. – Płyniemy zgodnie z planem!
Zostało nam tylko osiemnaście zakrętów! Zbliżamy się do celu! Nie bać się! Jestem z wami!
Dla dodania otuchy marynarzom pan Kleks igrał z niebezpieczeństwem. Od czasu do czasu
wskakiwał na grzbiet przepływającego obok hipopotama, klepał go po łbie i wykrzykiwał donośnie:
– Hip–hip! Hi–po! Hi–po–po! Tam–tam! Wiśta!

Po odpłynięciu na znaczną odległość pan Kleks odbijał się od zadu hipopotama i dawał susa z
powrotem na tratwę. Wykonywał przy tym w powietrzu ruchy rękami jak zawodowy pływak.
Po każdej takiej przejażdżce na hipopotamie wyciągał z kieszeni kilka tuzinów latających ryb,
które złowił po drodze, i rzucał je zgłodniałym marynarzom. Bajdoci tarli jedną rybę o drugą tak
długo, aż pod wpływem wytworzonego ciepła traciły smak surowizny. Po tym zabiegu patroszyli je i
zjadali z wielkim apetytem.

Pewnej nocy, gdy burza jeszcze szalała, pan Kleks oświadczył:
– Kapitanie, chciałbym zdrzemnąć się godzinkę. Niech pan liczy do dziesięciu tysięcy, a potem
proszę mnie obudzić.
Po tych słowach przywiązał się dla bezpieczeństwa brodą do krawędzi tratwy i zapadł w
głęboki sen. Jego chrapanie zagłuszało huk grzmotów.

W chwili gdy kapitan doliczył już do siedmiu tysięcy dwustu dwudziestu czterech, nastąpiło
owo straszliwe wydarzenie, które wielu kronikarzy zanotowało jako największą katastrofę tamtych
czasów.
Otóż wyobraźcie sobie, że nagle – kiedy już wiatr nieco ucichł, a burza miała się ku końcowi –
jeden z ostatnich piorunów uderzył w tratwę, przetoczył się w poprzek i odciął jak nożem tę część, na
której spał pan Kleks.

Był to wąski skrawek, szerokości półtora łokcia. Oderwany od tratwy i porwany przez prąd,
pomknął w zawrotnym pędzie w dół rzeki, unosząc na sobie śpiącego pana Kleksa.
Kapitan Kwaterno usiłował dogonić wpław uciekający odcinek tratwy, ale krokodyle zastąpiły
mu drogę. Bajdoci z trudem zdołali wyratować kapitana z opresji. W dodatku trafili na wir, który
kołował ich tak długo, że całkiem stracili z oczu pana Kleksa, aczkolwiek płonący las oświetlił
rzekę.

Oderwana tratewka płynęła coraz szybciej. Wielki uczony spał chrapiąc i pogwizdując.
Obudził się dopiero koło południa, gdy burza już całkiem ustała. Leniwe fale znowu toczyły się
spokojnie i majestatycznie. Poprzez rzednące chmury przezierały promienie słońca.
Pan Kleks przeciągnął się, rozsupłał brodę, ziewnął i zawołał wesoło:
– Kapitanie! Wypogodziło się! Głowa do góry!

Ale ani kapitan, ani żaden z marynarzy nie podniósł głowy do góry. Byli zbyt daleko, aby
słyszeć głos uczonego. Przy dwudziestym pierwszym zakręcie rzeka się rozwidlała i tratwa Bajdotów
popłynęła w niewłaściwym kierunku, do zupełnie innego kraju, którego nikt jeszcze nie odkrył i
dlatego do niedawna nie było go na żadnej mapie świata. Dopiero po piętnastu latach pewien
znakomity podróżnik odnalazł rozbitków. Żyli sobie wśród tubylców, w otoczeniu żon i dzieci,
hodowali drób, a kapitan Kwaterno obwołany został królem i panował jako Kwaternoster I.
Ale to już całkiem inna historia, którą być może napiszę w przyszłości albo nawet jeszcze
później.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Rozrzutny wróbel"

Na razie jednak wróćmy do pana Kleksa.
Otóż w chwili, kiedy nasz wielki uczony zawołał: „Głowa do góry!”, spostrzegł, że jest
zupełnie sam. Wtedy szybko zrobił zeza do środka, skrzyżował spojrzenia i zdwoił siłę wzroku, co
pozwoliło mu dojrzeć w odległości pięćdziesięciu mil tratwę Bajdotów. Ale było już za późno.
Zamiast w prawą odnogę rzeki tratwa popłynęła w lewą i zniknęła z pola widzenia.
Sławna i dzielna załoga bajdockiego statku „Apolinary Mrk” odłączyła się na zawsze od pana
Kleksa, a zdradliwe fale uniosły ją w nieznane.

Wielki uczony został sam. On, który umiał poskramiać rekiny i krokodyle, który potrafił
okiełznać hipopotama, stał teraz na jednej nodze, z rozpostartymi rękami i rozwianą brodą,
rozmyślając nad losem towarzyszy wyprawy.

Po chwili zaczął głośno mówić do siebie, jako że lubił rozmawiać z mądrymi ludźmi:
– No tak… Oczywiście… Wszystko możemy przewidzieć, mój Ambroży… Bajdoci popłynęli na
południowy zachód… Za jedenaście dni dopłyną do nieznanego kraju… Wiemy, że ten kraj istnieje…
Oznaczyliśmy go swego czasu na naszej mapie nazwą Alamakota… W porządku… Dalej wszystko
wiadomo… Głowa do góry, Ambroży! Wyprawa trwa!…

Po tych słowach, pełnych otuchy i nadziei, pan Kleks obliczył przebyte zakręty rzeki:
– Zgadza się – powiedział obciągając surdut i poprawiając krawat. – Za pół godziny
zawiniemy do portu.
Położył się na brzuchu i zaczął rękami sterować w kierunku brzegu. W oddali na wyniosłości
widniały jakieś zabudowania.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 22Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24 >>
Ten rozdział jest częścią 23 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa