Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 30

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 30

1 grudnia 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 30 WYPRAWA PO MULTIFLORĘ

Wyszedłem z domu bardzo wcześnie, gdy wszyscy jeszcze spali, i pobiegłem do portu. Stał tam
już gotowy do drogi okręt flagowy Pierwszego Admirała Floty „Kwaternoster Pierwszy”. Na maszcie
powiewała trójbarwna bandera Alamakoty ze złotym kogutem pośrodku.
Kapitan Tykwot pomimo wczesnej pory był już na stanowisku, zaglądał do wszystkich kątów,
pokrzykiwał na marynarzy, sprawdzał zaopatrzenie. Był to stary wilk morski, który przemierzył w
swoim życiu wszystkie morza i oceany. Miał siwą czuprynę, siwe wąsy i siwą kozią bródkę, ale
czerstwa czerwona twarz tryskała zdrowiem. Spodziewacie się zapewne, że pykał fajeczkę? Nic
podobnego. Kapitan Tykwot, zgodnie ze zwyczajem panującym wśród wilków morskich w tej strefie
Oceanu Niespokojnego palił grube cygaro. A ponieważ cygar nie cierpiał, co chwila spluwał z
obrzydzeniem. Ale to już jego prywatna sprawa.

Omówiłem z nim pewne szczegóły dotyczące naszej podróży, wspomniałem mimochodem, że
udajemy się po matkę przyszłej królowej, ofiarowałem mu moje dziełko pt. „Ambroży Kleks, uczony
i wynalazca”, żeby wiedział, z kim będzie miał do czynienia, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Zapowiadał się dzień mniej upalny niż zazwyczaj, a nawet na niebie pojawiły się chmurki, co
w tym kraju należało do rzadkości.
„Zbiera się na burzę” – pomyślałem zbliżając się do pałacu Limpotrona.

Towarzystwo już wstało, pan Kleks przed składanym lustrem szczotkował brodę, dziewczęta,
jak to dziewczęta, coś między sobą szeptały, a Weronik robił pożegnalne porządki i przekomarzał się
z panem Lewkonikiem:
– Tak, panie Anemonie, człowiek nie zna dnia ani godziny. Życie składa się z samych
niespodzianek. Nie jest pan już hodowcą róż, tylko hodowcą córek na wydaniu. róży nierówna,
co? Zapuści pan korzenie w Alamakocie, jak baobab. Zostanie pan teściem króla i dziadkiem
następcy tronu, będzie się pan mógł kąpać w jajecznicy. Żyć – nie umierać!
– A panu zazdrościć – odciął się pan Lewkonik. – Zresztą mogę pana zaangażować jako
dozorcę pałacu królewskiego. Taki człowiek przyda się na dworze.

Weronik przerwał froterowanie podłogi, wziął się pod boki i oznajmił z godnością:
– Od pięćdziesięciu lat pracuję na jednym miejscu. Przyjechałem tu z panem Niezgódką, gdyż
odpowiedzialny dozorca powinien opiekować się lokatorami. Znam swój obowiązek. I żeby mi pan
nawet obiecał tron i koronę, ja mojego stanowiska nie opuszczę! Cenniejsza mi jest miotła w domu
niż berło w Alamakocie. Mówi to panu Weronik Czyścioch, dyplomowany dozorca z dziada
pradziada.

– Dosyć, dosyć, panowie! – zawołał pan Kleks. – Ród Lewkoników ma prawo piąć się w górę,
a ród Czyściochów może przestrzegać rodzinnych tradycji. Co człowiek, to widzimisię. Tylko Bąble
będą jednakowi. Panie Weroniku, Adasiu, ruszamy. Admirał czeka.
Limpotron i pan Lewkonik odprowadził nas do portu. Na pokładzie „Kwaternostra
Pierwszego” przy trapie stał Alojzy. Miał na sobie wspaniały biały mundur, przepasany wielką
wstęgą Koguta z gwiazdą, na jego piersi widniały liczne ordery i odznaczenia. Zasalutował
przykładając dłoń do admiralskiego kapelusza, a kapitan Tykwot zdał raport panu Kleksowi.
Honorowa kompania marynarzy sprezentowała broń.

W chwili kiedy nadleciał Tri–Tri i usiadł mi na ramieniu, okręt flagowy majestatycznie odbił
od brzegu. Limpotron machał chusteczką, czego nie mógł uczynić pan Lewkonik, musiał bowiem
wycierać łży obficie spływające mu po twarzy. Wyruszaliśmy przecież po Multiflorę.
Oddalaliśmy się szybko od wybrzeży Alamakoty. Bandera furkotała na wietrze, samosterujące
motory pracowały niemal bezgłośnie.
Rozlokowaliśmy się wygodnie na leżakach, tylko Weronik zabrał się od razu do pucowania i
tak już wypolerowanych na najwyższy połysk poręczy przy burtach.
Stewardzi roznosili chłodzące napoje i owoce.

Kapitan Tykwot z mostku kapitańskiego wydawał rozkazy podwładnym oficerom.
– Słuchaj, Alojzy – rzekłem do Admirała, gdy nadeszła stosowna chwila. – Chciałbym cię
prosić o pewne wyjaśnienie…
Alojzy wstał z leżaka i oświadczył chłodno:
– Wypraszam sobie tego rodzaju poufałości. Mam swój tytuł i proszę, aby zwracano się do
mnie w odpowiedni sposób.
Pan Kleks grzmotnął dłonią o poręcz leżaka.

– Patrzcie państwo! Sprężyna prawidłowego myślenia działa! Zachowuje się jak typowy
człowiek. Wystarczyło, że wdział urzędowy mundur, a już mu się w głowie przewróciło! Hola,
Alojzy, hola! Nie z nami te sztuczki. Olej, którego ci nalałem do głowy, to nie była woda sodowa!
Adaś nie jest twoim podwładnym. To po pierwsze mój uczeń, a po drugie twój szkolny kolega!
Siadaj i słuchaj!

Strapiony Alojzy zasalutował i usiadł na brzeżku leżaka.
– Przepraszam… zagalopowałem się – rzekł potulnie.
Aby jednak zadokumentować powagę swego stanowiska, zawołał:
– Hej! Kapitanie! Cóż tam, do stu par kogutów! Dlaczego wleczemy się jak senny ślimak? Czy
tak was uczono prowadzić okręt flagowy Pierwszego Admirała Floty? Może mam osobiście stanąć
na mostku i podlać załogę ostrym sosem?

– Rozkaz, panie Admirale! – odkrzyknął kapitan. – Wachtowy! Pełne obroty! Ster dwa rumby w
prawo! Ruszać się, do stu par pieczonych kurcząt!
Po wydaniu tych rozkazów Alojzy rozparł się dumnie w leżaku, po czym zwrócił się do mnie:
– Chciałeś o coś zapytać. Proszę, słucham, mów.
– Powiedz mi, Alojzy, szczerze i otwarcie – rzekłem przezwyciężając niepokój – jak
wyglądają twoje sprawy z Rezedą? Czy wciąż jeszcze uważasz ją za swoją narzeczoną? Powiedz, to
bardzo dla mnie ważne.

Pan Kleks nastroszył się, poprawił na nosie okulary i utkwił wzrok w Alojzym.
Alojzy uśmiechnął się filuternie. Przez chwilę bawił się orderami, strzepnął pyłek z munduru,
wreszcie powiedział od niechcenia:
– Co, Rezeda? Cha–cha–cha… Czy nie rozumiesz, że gdy zgubiłem sprężynę prawidłowego
myślenia, robiłem różne figle na złość panu Kleksowi? Rezeda? Nie, mój drogi, Rezeda zupełnie
mnie nie interesuje. Jestem przeznaczony do wyższych celów. Alojzytron, ministron, Pierwszy
Admirał Floty, Bąbel–prototyp. Oto moje powołanie!

– Więc dlaczego ją porwałeś? – zapytał pan Kleks.
– O, pan, panie profesorze, powinien wiedzieć najlepiej, że przeszłość zmienia się, a nieraz
nawet ulega zapomnieniu i liczy się tylko to, co przed chwilą powiedziałem.
Na te słowa zerwałem się z leżaka, uściskałem Alojzego i zbiegłem na dół do kajut. Po chwili
wróciłem ciągnąc za rękę… Rezedę.

– Panowie! – zawołałem drżącym głosem. – Panie Weroniku, niech pan tu przyjdzie!
Posłuchajcie! Pokochaliśmy się z Rezedą jeszcze w drodze do Alamakoty, na pokładzie „Płetwy
Rekina”. Opowiedziała mi o swoich niefortunnych zaręczynach z Alojzym, który użył podstępu i dał
jej pigułki kochalginy. Gdy oprzytomniała, było już za późno. Nie wiedziała, jak się z tego wycofać.
Postanowiłem więc uwolnić ją od Alojzego. To ja wyniosłem ją spod szklanego klosza. Bulpo i
Pulbo na moją prośbę zaopiekowali się Rezedą i ukryli ją w bezpiecznym miejscu. Porozumiewałem
się z nią stale za pośrednictwem Tri–Tri, którego Rezeda odpowiednio wytresowała. Dzisiaj rano
wtajemniczyłem w nasze sprawy kapitana Tykwota i przyprowadziłem ją na okręt. Teraz nic już nas
nie rozłączy. Rezedo, powiedz, czy tak?

Rezeda stała oszołomiona. Potem wzięła mnie pod ramię i tuląc się do mnie, potakiwała tylko
głową. Wreszcie wyjąkała ledwie dosłyszalnym głosem:
– Tak… To wszystko prawda…
– Panie Adasiu – rzekł z wyrzutem Weronik. – Przede mną pan robił tajemnicę? Przed swoim
dozorcą? Nieładnie. Ale już niech tam… Zameldujemy pannę Rezedę. Za przeproszeniem, będzie pani
trzydziestą lokatorką w naszym domu. Ładna, okrągła liczba.
Alojzy z galanterią podsunął Rezedzie leżak.

– Widzieliśmy się z panią ostatnio w Rezerwacie Zepsutych Zegarków – powiedział mrużąc
filuternie oko. – Zdaje się, że nawet stamtąd przeniosłem panią do Królewskich Ogrodów? Proszę
nie patrzeć na mnie z takim przerażeniem. Dawny Alojzy Bąbel przestał istnieć. Od dziś zaczynamy
nowe życie. Trzy siostry pani już się zaręczyły. Teraz kolej na panią. Jeśli chodzi o mnie, jest pani
zupełnie, ale to zupełnie wolna!
Mówiąc to klasnął w ręce i kazał stewardowi przynieść butelkę laktusowego wina.

Pan Kleks przyglądał się tej scenie z uśmiechem, głaskał swą rozłożystą brodę i wesoło
pogwizdywał. Wreszcie rzekł:
– Zapewniłem pana Lewkonika, że jestem na tropie panny Rezedy. A ja nie mam zwyczaju
mówić na wiatr. Cały czas wiedziałem o niej wszystko, wiedziałem również, że została sprowadzona
na statek i ukryta w kajucie. Nie sądźcie, że jestem jasnowidzem. Nie używałbym energii kleksycznej
do spraw tak mało mających wspólnego z nauką. Po prostu Tri–Tri wszystko mi wypaplał. Tresując
go, Rezeda nie przewidziała ptasiej gadatliwości. Winszuję ci Adasiu. Pochwalam twój wybór. I
cieszę się, że już czwarta siostra znalazła kandydata do swojej ręki.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Stonoga"

Strzeliły korki, w kielichach zamusowało wino. Weronik, jako najstarszy wiekiem,
zaimprowizował rymowany toast na naszą cześć:
Pan Niezgódka pannę Lewkonikównę serdecznie kocha To prawdziwa radość dla Weronika
Czyściocha. Dobrali się jak dwa ziarnka maku z korca, A więc życzy im szczęścia stary dozorca.
Wychyliliśmy kielichy. W jednym z nich nawet Tri–Tri zanurzył swój dziobek i zaczął pić tak
łapczywie, że nie można go było odpędzić, a potem przez dłuższy czas zataczał się w powietrzu.
Po tej małej uroczystości poszedłem z Rezedą na rufę, żeby swobodnie porozmawiać. Przez
ostatnie dni Rezeda mieszkała u rodziców Pulba i Bulpa, gdzie znalazła troskliwą opiekę. Byli to
bardzo poczciwi i pracowici ludzie. Prowadzili wytwórnię puchowych jaśków. Odwiedzałem tam
Rezedę potajemnie, ale wpadałem tylko na krótko, kiedy udawało mi się wymknąć niepostrzeżenie z
domu. Teraz mieliśmy sobie dużo do powiedzenia i musieliśmy ułożyć nasze plany na przyszłość.

– Smutno mi będzie rozstać się z rodziną – rzekła Rezeda – ale kocham cię i chcę być przy
tobie. Mamy przecież tyle wspólnych zainteresowań. Załóżmy hodowlę ptaków, udoskonalę moją
tresurę, będę ci pomagała w pracy nad słownikami ptasich języków…
Objąłem ją ramieniem i staliśmy tak przez chwilę przytuleni do siebie, gdy nagle z wieży
strażniczej rozległo się wołanie:
– Uwaga, uwaga! Cyklon w polu widzenia!

Spojrzałem w górę i dostrzegłem znajomą postać z lunetą przy oku. Był to Zyzik. Pan Kleks
dotrzymał obietnicy i polecił Alojzemu, aby zatrudnił go na okręcie.
Wróciliśmy szybko do reszty towarzystwa. Pierwszy Admirał Floty bystrym spojrzeniem, bez
pomocy lunety, wpatrywał się w oko cyklonu.

– Zawsze tak jest, kiedy na okręcie wojennym przemyca się baby – powiedział zgryźliwie, gdyż
wszedł już całkiem w rolę marynarza, a marynarze, jak wiadomo, są bardzo przesądni.
Mruczał coś jeszcze pod nosem, po czym oznajmił:
– Tak… Oczywiście… Zbliża się ku nam cyklon „Rezeda”. Z naszego okrętu mogą zostać wióry.
– Słuchaj, Alojzy, sam zajmę się tą sprawą. Moja broda znaczy więcej niż wszystkie wasze
przyrządy nawigacyjne – oświadczył pan Kleks.

Mówiąc to stanął na jednej nodze i pozwolił brodzie na swobodne manewrowanie.
Naładowana elektrycznością z atmosfery broda ułożyła się w szpic i odchyliła w kierunku
południowo–zachodnim.
– Skręt o dwie minuty kątowe w prawo. Maszyny zastopować. Wszystkie działa na prawą burtę
– zakomenderował pan Kleks.
– Skręt o dwie minuty kątowe w prawo! Maszyny zastopować! Działa na prawą burtę –
zawołał Admirał do kapitana.
– Tak jest! – odkrzyknął kapitan wypluwając cygaro, po czym wydał odpowiednie rozkazy
załodze.

– Cyklon „Rezeda” to największy postrach Oceanu Niespokojnego – poinformował nas Alojzy.
– Swego czasu głośna była historia zatonięcia floty Porcelanii, kiedy to wszystkie statki, nie
wyłączając wodoodpornych sosjerek, poszły na dno.
– Diabli mi nadali opuszczać dom na stare lata – mruknął Weronik.
– Głowa do góry! Jestem z wami! – zawołał pan Kleks. – Cyklony to moja specjalność.
„Kwaternoster Pierwszy” ustawił się prawą burtą do kierunku, skąd nadciągał cyklon, po czym
zatrzymał się w miejscu, wstrząsany zgrzytem hamulców.
– Celowniczowie, do dział! Obsługa wyrzutni, na stanowiska! – zakomenderował kapitan
Tykwot.

– Ognia! – rozkazał pan Kleks.
Gruchnęła salwa. Samosterujące pociski rakietowe z błyskiem i świstem uderzyły w oko
cyklonu.
– Jeszcze raz – ognia!
– Dobrze, wystarczy – rzekł pan Kleks, podniósł koniec brody do ust i serdecznie ją ucałował.
– Dobra broda! Kochana broda!
– Klawo! – krzyknął z góry Zyzik, gdy rozwiał się dym.– Cyklon rozbity w drobny mak!
Pożyczyłem od kapitana lunetę, żeby obejrzeć skutki bombardowania. Szczątki cyklonu
rozsypały się po powierzchni oceanu jak odłamki rozbitego lustra. Oko cyklonu, podziurawione
pociskami, przypominało teraz sitko do herbaty, przez które sączyły się czerwone promienie słońca.
– A więc jesteśmy uratowani – powiedział pan Kleks do Alojzego. – Pomimo że na okręcie
wojennym znalazła się „baba”.

Z tymi słowy szarmancko skłonił się przed Rezedą i pocałował ją w rękę, co sprawiło mi
ogromną satysfakcję. Rezeda naprzód grzecznie dygnęła, a następnie rzuciła się panu Kleksowi na
szyję, dziękując mu w ten sposób za wzięcie jej w obronę przed Alojzym.
Pierwszy Admirał Floty pokiwał tylko ironicznie głową, po czym rzekł patrząc na barometr:
– Tak, uwolniliśmy się od cyklonu, ale jak poradzimy sobie z burzą, która właśnie nadciąga?
Trzeba bowiem pamiętać, że wkraczamy w sferę podzwrotnikowych niżów.
Spodziewałem się tego już rankiem, gdy spostrzegłem na niebie niewielkie chmurki
zwiastujące burzę.

Teraz właśnie, gdy „Kwaternoster Pierwszy” znów płynął na pełnych obrotach, z nieba
wystrzeliły ogniste zygzaki błyskawic, huknęły grzmoty, pioruny z sykiem posypały się w morze,
tworząc gęste obłoki pary. Woda zawrzała. Na powierzchnię zaczęły wypływać ławice ugotowanych
ryb, które marynarze szybko wyławiali siatkami na motyle. Po chwili lunął deszcz i rozszalała się
letnia nawałnica. Nastąpiło to tak szybko, że zanim zdążyliśmy opuścić pokład, byliśmy przemoczeni
do nitki.

Pan Kleks miał na sobie strój wykonany z hermetycznych, nieprzemakalnych tworzyw, toteż
wystarczyło mu otrząsnąć krople deszczu, żeby zachować swój zwykły wygląd. Również broda,
natłuszczona meteokleksyczną pomadą, nie ucierpiała od nawałnicy. Weronik w łazience wyżął
swoje ubranie, przywdział je znowu i powiedział z dziarską brawurą:
– Twarde życie dozorcy uodporniło mnie na wiele rzeczy. Ja kataru nie miewam. Jestem
zahartowany jak gwóźdź!

Mówiąc to naprężył bicepsy, stanął na rękach, wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych i dodał z
dumą:
– Niech się nie nazywam Weronik Czyścioch, jeśli zełgałem. Mam siedemdziesiąt lat, ale
potrafię jeszcze zakasować niejednego młodzieniaszka.
Było to pite głównie do mnie, gdyż ja i Rezeda skorzystaliśmy z uprzejmości pierwszego
oficera, który zaproponował nam przebranie się w marynarskie mundury, dopóki nasze ubrania nie
wyschną. Trzeba przyznać, że Rezeda jako marynarz wyglądała prześlicznie.
Tymczasem dokoła nas szalała burza. Wystraszone latające ryby raz po raz uderzały o szyby
okrętowych okienek. „Kwaternoster Pierwszy” przewalał się z boku na bok, stawał dęba i pod
uderzeniami bałwanów wydawał z siebie głuche odgłosy.

Admirał stał na stanowisku. W głośnikach grzmiał zachrypnięty głos kapitana Tykwota. Po
pewnym czasie w admiralskim salonie, gdzie popijaliśmy gorący sok laktusowy, zjawił się Zyzik.
Słaniał się na nogach z przemęczenia, ciężko sapał, ale rozpierała go duma.
– Panie profesorze… – mówił chwytając powietrze – nie sprawiłem panu zawodu, prawda?…
Niech pan poprosi Admirała, żeby mnie przyjął do marynarki… Profesoruniu kochany, niech pan
zrobi to dla mnie.

– Siadaj tu i odpocznij – rzekł Kleks. – Jesteś dzielnym chłopcem! Widzę, że potrafisz wypić
morze jednym łykiem. Za pięć lat będziesz sławnym kapitanem. Przyrzekam ci. Masz to u mnie jak w
banku. A ja nigdy nie mówię na wiatr.

Gdy tylko pan Kleks wypowiedział to słowo, siła wiatru wzmogła się o pięć stopni w skali
Brzechworta i okręt zaczął podskakiwać po oceanie jak pingpongowa piłka.
Stewardzi przywiązali nas pasami do foteli, żebyśmy nie porozbijali sobie głów o sufit salonu.
Zapadła noc. O podaniu posiłku nie mogło być nawet mowy. Dzban z sokiem laktusowym i
szklanki dawno już potłukły się na drobny pył. Gryźliśmy w milczeniu suchary, spoglądając
wyczekująco na pana Kleksa.

Wielki uczony zagłębiony był w samoczynnej mapie, po której wodził palcem, podśpiewując
beztrosko swoje „pa–ram–pam–pam”.
Gdy zegar wybił północ, pan Kleks kazał stewardowi poprosić do salonu Admirała.
Alojzy zjawił się spokojny jak zwykle. Nie znać było na nim żadnego zmęczenia. Na tym
polegała jego mechaniczna wyższość nad zwykłymi admirałami.
– Zbliżamy się do celu – rzekł pan Kleks. – Od Wyspy Sobowtórów dzieli nas nie więcej niż
piętnaście mil w linii prostej. Kierunek wskaże moja broda. Wracamy na pokład.

– Zaraz wydam odpowiednie rozkazy – odrzekł salutując Alojzy i wbiegł po schodach na górę.
Ruszyliśmy za nim ubezpieczeni liną, jak na wspinaczce wysokogórskiej, żeby wicher nie zwiał
nas do wody. Szedłem na samym końcu, a ponieważ byłem w mundurze marynarskim, co chwila jakiś
bosman sztorcował mnie przygadując:
– Nie obijaj się tutaj, kulfonie! Rusz się, amebo! Do roboty, nicponiu!

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - Wieloskórka

Rezeda współczująco ściskała moją rękę, ale milczała, gdyż i ona była w mundurze marynarza.
Na pokładzie wicher szalał, zapierał dech, ale deszcz jakby ustał. Kapitan Tykwot, krztusząc
się cygarowym dymem i spluwając z obrzydzeniem, niestrudzenie wydawał rozkazy. Przeszliśmy na
dziób okrętu. Pan Kleks wysunął brodę do przodu, oparł lunetę na ramieniu Alojzego i bacznie
patrzał w dal. Naprzód mruczał coś w sposób niezrozumiały, a po chwili zaczął wyrzucać z siebie
krótkie, urwane zdania:
– Ciekawe… Nic nie rozumiem… Nie ma Wyspy Sobowtórów. Po prostu nie ma jej. A przecież
moja mapa jest nieomylna. Musiało stać się coś niezwykłego. Zaraz, zaraz… Nie do wiary! Tam
pływa wierzchołek wyspy. Sam wierzchołek! Widocznie cyklon rozłupał wyspę w linii poziomej.
Wierzchołek wraz z domem ocalał i pływa po powierzchni jak spodek. Alojzy, każ wzmocnić
reflektory… O! Widzę! Widzę! Dom z ogrodem! Trzeba wypuścić rakiety! Prędzej, prędzej!
Alojzy wysłał Zyzika z rozkazem do kapitana i po chwili wzbiły się do nieba trzy oślepiające
rakiety w narodowych barwach Alamakoty: żółta, czerwona i zielona.

Pan Kleks przetarł szkło lunety i jeszcze baczniej wpatrywał się w dal.
– Jest! Jest! – zawołał radośnie. – Przed domem stoi kobieta. To Multiflora! A obok niej dwa
czarne psy. Słowo daję! To są pudle!
Alojzy nie słuchał dalszych relacji pana Kleksa, tylko pobiegł długimi susami do kapitana.
Przybliżyliśmy się do pływającego wierzchołka wyspy tak, że na skrzyżowaniu świateł i
reflektorów można było gołym okiem dojrzeć czworograniasty zarys domu.
Okręt obrócił się lewą burtą, zatrząsł się, zadygotał i stanął w miejscu, walcząc dzielnie z
wichurą i nawałą rozwścieczonych bałwanów.

W przeciągu paru minut spuszczono łódź, w której dwunastu marynarzy wraz z Zyzikem
wyprawiło się po Multiflorę. Ale pomimo nadludzkich wysiłków walka z żywiołem okazała się
bezowocna. Z huczącej kipieli wystrzelały w górę olbrzymie wodospady, zwalały się na istnym
potopem i usiłowały unicestwić ją razem z dzielną załogą.
Kapitan wydał rozkaz powrotu i wtedy właśnie nagły poryw wichru potężnym uderzeniem
roztrzaskał o kadłub okrętu.

Rozległ się alarmowy sygnał „człowiek za burtą”. Posypały się do morza koła ratunkowe.
Marynarze uwijali się jak osy, niosąc pomoc tonącym towarzyszom. Ale oto zwabione łatwym żerem
nadpłynęły rekiny. Sytuacja stawała się z każdą chwilą groźniejsza. Załoga zdwoiła wysiłki.
Wreszcie zdołano wyłowić wszystkich marynarzy. Tylko jednego Zyzika fala odrzuciła daleko od
okrętu.

– On zginie! – wołała rozpaczliwie Rezeda. – Ratujcie go! Przecież te rekiny pożrą biedaka!
Nawet pan Kleks stał bezradny, z przerażeniem w oczach.
Żaden z marynarzy nie odważył się pośpieszyć Zyzikowi na ratunek. I właśnie wtedy Pierwszy
Admirał Floty, tak jak stał, w swoim białym mundurze przepasanym wielką wstęgą Koguta z
gwiazdą, jednym susem przesadził poręcz burty i skoczył w spienione odmęty. Jego mechaniczne
członki działały z błyskawiczną szybkością i nieomylną precyzją. Po kilku zamachach ramion Alojzy
dosięgnął Zyzika, kilkoma uderzeniami pięści jak żelazną maczugą ogłuszył napastujące go rekiny i
zanim zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, wniósł nieprzytomnego chłopca po sznurowej drabince na
pokład.

Urządziliśmy Admirałowi huczną owację, a pan Kleks uściskał go ze łzami w oczach, mówiąc:
– Kochany Alojzy! Jesteś prawdziwym dziełem moich rąk. Panie, panowie, nie żyje ministron
Alojzytron, Pierwszy Admirał Floty!
– Niech żyje!– krzyknęła wraz z nami cała załoga okrętu, a Weronik najgłośniej ze wszystkich.
Zyzik szybko odzyskał przytomność.

– Panie Admirale – zwrócił się do Alojzego – zawdzięczam panu życie, toteż może pan nim
rozporządzać wszędzie i zawsze.
Alojzy spojrzał na niego z aprobatą, po czym przypiął mu na piersi jeden z własnych orderów.
Zasłużyłeś na wyróżnienie, chłopcze – powiedział. – Wysoko zajdziesz. Mianuję cię bosman–
matem w marynarce Jego Królewskiej Mości.
Zyzik zaczerwienił się po uszy i nie mógł wykrztusić słowa. Powinszowałem mu nominacji, a
pan Kleks mrugnął do niego porozumiewawczo i szepnął ponad moją głową:
– A nie mówiłem? Pa–ram–pam–pam!

Opisałem tę scenę nieco rozwlekle, w istocie jednak trwała ona minutę albo mniej. Przez cały
ten czas Rezeda nie odstępowała pana Kleksa, wołając rozpaczliwie:
– Panie profesorze, błagam pana! Róbcie coś! Ratujcie mamę! Każda chwila jest droga! Boże,
mój Boże, co za ludzie! Czy pan nie rozumie? Tam jest moja mama!
Wichura ustała, niebezpieczeństwo minęło – rzekł pan Kleks. – Musimy zachować spokój.
Proszę pozwolić mi się zastanowić.

Po tych słowach stanął na jednej nodze, wypuścił brodę na wiatr i przy pomocy swego
wszechwidzącego oka raz jeszcze zbadał sytuację.
– Admirale! – rzekł po chwili, bowiem w obecności załogi zawsze tytułował Alojzego wedle
jego rangi. – Admirale, przewidywania moje były słuszne. Nie możemy zbliżyć się do wyspy, gdyż
Multiflora musiałaby zejść na jej krawędzi, co wywołałoby zachwianie równowagi, a wystarczy
najmniejszy przechył, żeby ten pływający pagórek wywrócił się do góry dnem. To jedno. Po wtóre
nie zapominajmy, że dom, który tam widzimy, stanowi cały dobytek pana Lewkonika. Otóż mam myśl.
Musimy ocalały cypel wyspy wraz ze wszystkim, co się na nim znajduje, wziąć na hol i w ten sposób
przetransportować go do Alamakoty.

Alojzy, który już przedtem znalazł odpowiedni moment, żeby przebrać się w świeży mundur,
zasalutował i po krótkim namyśle oświadczył:
– Panie profesorze, mój mózg rozważył zadany mu program. Zaraz go zrealizujemy. Kapitanie,
zarządzam przeniesienie wszystkich lin okrętowych na lewą burtę. Załoga połączy je podwójnymi
supłami w jedną całość. Podczas manewru brania na hol ogniomistrze wystrzelą kolejno piętnaście
rakiet. Wykonać!

– Tak jest, panie Admirale! – krzyknął kapitan Tykwot, po czym przekazał rozkaz pierwszemu
oficerowi.
– Linę trzeba będzie wystrzelić z wyrzutni, inaczej nie doleci – zauważył rezolutnie Zyzik.
Przenieśliśmy się wszyscy na dziób okrętu, żeby nie przeszkadzać marynarzom w pracy. Stos
lin powiększał się z każdą chwilą, mechanicy wiązali ich końce w supły i zabezpieczali na stykach
stalowymi uchwytami. Długość lin wynosiła łącznie ponad tysiąc metrów.
Ponieważ siła wiatru osłabła i fala stała się mniej groźna, kapitan przybliżył okręt do
pływającej wyspy na odległość odpowiadającą długości liny.
Gdy praca była już skończona, Alojzy własnoręcznie zrobił na końcu liny olbrzymią pętlę.
Marynarze, którzy mu pomagali – a było ich kilkunastu – ledwo uporali się z ciężarem tego
konopnego węża.

I tu Alojzy dał olśniewający popis kleksycznej siły swych mięśni. Wystrzeliły w górę rakiety, a
on chwycił pętlę w łuk prawego ramienia, zamachnął się ruchem dyskobola i wyrzucił linę jak lasso
w kierunku widniejącego w oddali ciemnego wierzchołka wyspy.
Wyrwałem z rąk pierwszego oficera pryzmatyczną lunetę, spojrzałem w ślad za lecącą pętlą i
wydałem okrzyk zdumienia. Zwoje lin na pokładzie rozwijały się z szaloną szybkością, puszczone w
ruch gigantyczną, nadludzką siłą rzutu, a tam w oddali dojrzałem pętlę, która z niewiarygodną
precyzją opasała czworobok domu.

Pan Kleks z rozrzewnieniem spoglądał na Pierwszego Admirała Floty, na wiekopomne dzieło
swego umysłu. To, czego dokonał Alojzy, przekroczyło najśmielsze przewidywania jego twórcy.
Załoga osłupiała z podziwu. W oczach marynarzy można było wyczytać uwielbienie dla
Admirała.

Weronik, który nieraz przecież sam popisywał się swoją niezwykłą siłą fizyczną, teraz był
całkowicie olśniony wyczynem Alojzego. Nie tracąc jednak poczucia rzeczywistości, splunął w
dłonie, potarł je, chwycił Admirała i trzykrotnie podrzucił go w górę. Załoga przyłączyła się do
owacji i niewiele brakowało, żeby z admiralskiego munduru pozostały strzępy. W każdym razie
trzeba było potem przez dłuższy czas zbierać pozrywane i rozsypane po całym pokładzie ordery
Alojzego.
Rezeda z niepokojem spoglądała w kierunku wyspy, posłała bowiem Tri–Tri z listem do
Multiflory.

Kapitan podał sternikowi kierunek. Okręt wolno popłynął w drogę powrotną. Ze względu na
holowany wierzchołek Wyspy Sobowtórów nakazana była szczególna ostrożność.
Wypłynęliśmy ze strefy burz i deszczów. Wiatr ustał, niebo się wypogodziło, zajaśniała pełnia
Księżyca.

Część załogi, która nie miała służby, opuściła pokład. Kapitan Tykwot z obrzydzeniem wypluł
cygaro do morza i również udał się na spoczynek. Alojzy osobiście stanął przy sterze. Zresztą zawsze
trwał w pozycji stojącej, gdyż jego sztuczna konstrukcja doskonale obywała się bez snu i
odpoczynku. Właściwość ta godna była pozazdroszczenia, bo nasza czwórka musiała nieustannie
zażywać wzmacniające pigułki pana Kleksa, żeby nie ulec zmęczeniu.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 1

Weronik przystąpił z zapałem do polerowania przyrządów mawigacyjnych, usiłując po deszczu
wydobyć z nich dawny połysk. Ubawiło to bosmana, który rzekł po alambajsku:
– Pan Werurnik ma takie zamiłurwanie dur czysturści, że purwinien nazywać się Czyściurch.
– Panie bosmanie – odparł Weronik z godnością – ten żart jest nie na miejscu. Proszę nie
zapominać, że kiedy pańskich przodków zjadały pijawki, mój pradziad walczył pod Białą Muszką o
wyzwolenie zielonoskórych Cytrusów. Dbam o czystość, to prawda, ale nie zajmuję się skubaniem
kurzego pierza.

Bosman nie zrozumiał tej aluzji, mruknął więc tylko pod nosem:
– Szczur lądowy – szkoda mowy!
Pan Kleks wszedł na mostek kapitański. Domyśliłem się od razu, że posłał w kosmos swoje
wszechwiedzące oko, stał bowiem ze spuszczoną głową, w postawie wyczekującej, nie zwracając
uwagi na pierwszego oficera, który zastąpił kapitana Tykwota.
Widzialność była teraz doskonała, toteż Rezeda mogła bez trudu obserwować swój dom
rodzinny.

– Nie widzę tam żadnego ruchu – powiedziała zatroskana. – Tri–Tri nie wraca… Światła w
oknach pogasły. Biedna mama…
Starałem się pocieszyć Rezedę i rozproszyć jej smutne myśli. Z pomocą przyszedł mi pan
Kleks, który właśnie w tej chwili zwinnie zbiegł na pokład.
– Obejrzałem z bliska powierzchnię Księżyca. Moje wszechwiedzące oko wróciło właśnie z
wyprawy. Kosmiczna stacja przeładunkowa działa bezbłędnie. Ale oświadczam uroczyście: ja w tym
udziału brać nie będę. Nie będę na razie penetrował przestrzeni międzyplanetarnych, gdyż za dużo
jest jeszcze spraw do załatwienia na Ziemi. Dopóki tu panują choroby, nieszczęścia i niedostatek,
moim obowiązkiem jest myśleć o ludziach. Tak, moi drodzy! Ludzie na Ziemi to dla mnie rzecz
najważniejsza.

Po tych słowach spojrzał na Rezedę, odgadł jej niepokój i dodał głosem pełnym ciepła, jak to
on tylko potrafił:
– Nie trzeba się martwić, panno Rezedo. Wszystko jest w zupełnym porządku, broda czuwa.
Może mi pani zaufać.

Ledwie to wyrzekł, nadleciał Tri–Tri niosąc w dziobku List od Multiflory. Rezeda odczytała
go na głos, a my słuchaliśmy w największym skupieniu.
„Dziecko moje drogie – pisała matka Rezedy – ratunek przyszedł w samą porę. Teraz, kiedy
ustała burza, cypel, na którym ocalał nasz dom, płynie za okrętem spokojnie jak tratwa. Katastrofa
wydarzyła się w nocy przed dwoma dniami. Słyszałam podziemne huki, grunt pod nogami pękał
wśród groźnych wstrząsów. Rano poznałam rozmiary klęski. Cała wyspa, prócz skrawka ziemi z
naszym domem, zapadła się w otchłań. Potem krowa obsunęła się do morza i utonęła. Kozę porwał
kondor. Zostały mi się dwa nasze pudle. Żywimy się owocami i wodą deszczową. Przed tygodniem
odwiedził mnie profesor Kleks…”

– Co? – zawołał uczony unosząc brwi ze zdumienia. – Ja odwiedziłem Multiflorę? To
niesłychane! Znowu jakaś sztuczka nicponia! Admirale! Admirale, proszę tu do mnie!
Alojzy zbliżył się sprężystym krokiem i uprzejmie zasalutował.
– Słuchaj, Alojzy – rzekł surowo pan Kleks – znowu wyszły na jaw twoje bezeceństwa. Nic mi
nie mówiłeś, że byłeś na Wyspie Sobowtórów, a w dodatku bezczelnie wystąpiłeś w mojej postaci!
Jak mam rozumieć to zuchwalstwo, co?
– Panie profesorze – odparł potulnie Alojzy – istotnie podsłuchałem rozmowę o Multiflorze i
postanowiłem ją odwiedzić…

– Jak mogłeś podsłuchać będąc gdzie indziej? – zawołałem zdziwiony.
– Wykazujesz, Adasiu, zupełny brak pamięci – odparł Alojzy z politowaniem. – Pan Kleks w
moim prawym uchu zainstalował dalekosiężny bębenek podsłuchowy. Sam pomagałeś mu przykręcać
platynowe blaszki. Dzięki temu urządzeniu potrafię chwytać z odległości pięciuset metrów najcichszy
nawet szept. Nic się przede mną nie ukryje. Otóż kiedy dowiedziałem się wszystkiego o pani
Multiflorze, wsiadłem na statek, który szedł kursem na Archipelag Rabarbarski omijając o pół
stopnia Wyspę Sobowtórów. Resztę drogi odbyłem wpław, gdyż jak panu wiadomo, panie
profesorze, jestem nieprzemakalny, w wodzie nie tonę i nie odczuwam zmęczenia mięśni. Ale proszę
wziąć pod uwagę, że wszystko to stało się, zanim odzyskałem sprężynę prawidłowego myślenia.
Teraz, odkąd jestem doskonale wykończony, nie uczyniłbym oczywiście nic podobnego.
Wyznanie Alojzego rozbroiło pana Kleksa. Poklepał go po ramieniu i pokiwał wyrozumiale
głową.

– Powiedz mi jednak – zapytał – co tam nawyprawiałeś na mój rachunek?
– O, nic wielkiego – odrzekł Alojzy. – Powiedziałem pani Multiflorze, że pan Lewkonik z
tęsknoty wysechł jak tyczka, i… obiecałem jej, że będzie królową Alamakoty.
– Ach, ty kawalarzu! – zawołał pan Kleks. – Niewiele jednak odbiegłeś od prawdy. Multiflora
nie zostanie z twojej łaski królową, będzie jednak matką królowej. Też nieźle. Co zaś do pana
Lewkonika, to całe szczęście, że nie schudł, bo straciłby swój największy wdzięk. Przecież on jest
rozkoszny z tym swoim brzuszkiem.

– To jeszcze nie wszystko – ciągnął Alojzy. – Powiedziałem też pani Multiflorze, że
wynalazłem kleksyczny pobudzacz wzrostu roślin i że dzięki niemu pan Lewkonik wyhodował w
Alamakocie krzaki róż wielkości palmy. I to właśnie zainteresowało ją najbardziej. Teraz będzie
klops.

Pan Kleks roześmiał się i rzekł ironicznie:
– Mogłeś również dobrze powiedzieć, aby mnie do reszty skompromitować, że pan Lewkonik
urósł jak baobab i zrobił się rozłożysty jak drzewo figowe albo że panny Lewkonikówny zamieniły
się w żyrafy. Ale twoja fanfaronada już się skończyła, mój Alojzytronie. Dawne czasy nie wrócą.
– Do usług, panie profesorze – powiedział z uśmiechem Alojzy. – Może pan na mnie polegać
jak na własnej brodzie!

– A teraz idziemy spać – oświadczył pan Kleks i dziarsko pomaszerował wzdłuż pokładu.
Rezeda, spokojna już o los matki, zgodziła się również zejść do kajuty.
– Czeka nas pięć godzin snu – zauważył Weronik. – Dozorca, który musi w nocy otwierać
bramę, nigdy nie sypia więcej.
Na posterunku został tylko niezmordowany Pierwszy Admirał Floty.
Tak, dzieło pana Kleksa było naprawdę największym osiągnięciem ludzkiego umysłu.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 29Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 31 >>
Ten rozdział jest częścią 30 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa