Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 5

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 5

27 października 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 5 KUCHNIA PANA KLEKSA

W Akademii pana Kleksa nie ma żadnej służby i wszystkie niezbędne czynności wykonywane
są przez nas samych. Obowiązki podzielone są między uczniami w ten sposób, że każdy z nas ma
jakieś określone stałe funkcje gospodarskie. Anastazy otwiera i zamyka bramę, a nadto zarządza
balonikami pana Kleksa. Pięciu Aleksandrów zajmuje się naszą garderobą i bielizną, to znaczy, że
dbają o jej czystość, cerują pończochy i przyszywają guziki. Albert i jeden Antoni uprzątają park i
boisko; Alfred i drugi Antoni nakrywają i podają do stołu; drugi Alfred i trzeci Antoni zmywają
naczynia; Artur sprząta salę szkolną; trzej Andrzeje utrzymują porządek w jadalni, sypialni oraz na
schodach; trzej Adamowie wydzielają soki do mycia i sosy do obiadu; pozostali uczniowie zajmują
się rozmaitymi innymi sprawami gospodarskimi i jedynie w kuchni niepodzielnie króluje sam pan
Kleks.

Wszyscy byliśmy zawsze niezmiernie ciekawi, jak pan Kleks radzi sobie z gotowaniem na tyle
osób, ale wstęp do kuchni był zabroniony. Dopiero w zeszłym tygodniu pan Kleks oznajmił, że
przydziela mnie do kuchni i wyznacza na swego pomocnika. Byłem tym zachwycony i chodziłem po
Akademii dumny jak paw.

Gdy Mateusz zadzwonił na obiad, wszyscy chłopcy pobiegli do jadalni, gdzie Alfred i drugi
Antoni krzątali się już dookoła stołu, ja zaś udałem się do kuchni.
Muszę koniecznie opisać jej wygląd i urządzenia, które zaprowadził tam pan Kleks.
Wzdłuż jednej ściany stały na długich stołach blaszane puszki, wypełnione szkiełkami
przeróżnych barw i odcieni. Po przeciwległej stronie umieszczone były naczynia z jadalnymi farbami
oraz ogromny zbiór najdziwaczniejszych pędzli i pędzelków. Na oknach stały drewniane skrzynki z
jaskrawymi kwiatami, wśród których przeważały nasturcje i pelargonie. Pośrodku kuchni wznosił się
wielki stół z metalowym blatem. Stał na nim pękaty szklany słój, napełniony płomykami świec, oraz
mnóstwo małych słoików z kolorowym proszkiem.
Przystępując do gotowania obiadu pan Kleks włożył biały kitel i zabrał się do przyrządzania
potraw.

Do ogromnego rondla wrzucił trzy kwarty pomarańczowych szkiełek, dosypał garstkę białego
proszku, dolał wody, cienkim pędzelkiem wymalował na powierzchni zielone grochy, po czym na
zakończenie dorzucił kilka płomyków świec, od których woda w rondlu natychmiast zawrzała.
Wówczas pan Kleks wymieszał dokładnie całą zawartość rondla, przelał ją do wazy i rzekł do mnie:
– Zanieś tę wazę Alfredowi do jadalni. Myślę, że zupa pomidorowa będzie dzisiaj doskonała.
Rzeczywiście, muszę przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie jadłem nic równie smacznego, a
przecież ugotowanie zupy nie trwało nawet pięciu minut.

Podczas gdy chłopcy jedli pierwsze danie, pan Kleks zabrał się do przyrządzania pieczystego.
W tym celu włożył do dużej brytfanny jeden płomyk świecy, położył na nim maleńki kawałeczek
mięsa, wrzucił dwa szkiełka: jedno czerwone i jedno białe, wszystko to posypał szarym proszkiem, a
gdy mięso już się upiekło i szkiełka rozgotowały się, przyłożył do brytfanny powiększającą pompkę i
kilkakrotnie nacisnął jej denko. Brytfanna natychmiast wypełniła się po brzegi apetyczną i wonną
pieczenią wołową, obłożoną buraczkami i tłuczonymi kartoflami. Na kartoflach wymalował pan
Kleks zielony koperek. Pieczeń ta z trudnością zmieściła się na półmiskach, które zaniosłem do
jadalni.

Na deser pan Kleks postanowił przyrządzić kompot z agrestu. Obciął kilka listków pelargonii,
posypał je proszkiem agrestowym i skosztował.
– Nie smakuje mi! – rzekł sam do siebie. – Lepszy będzie kompot z malin.
Nie zastanawiając się długo, pochwycił gruby pędzel, zarzurzył go w czerwonej farbie i
kompot agrestowy przemalował na kompot malinowy.
Był tak znakomity, że próbowałem go trzykrotnie, a byłbym chętnie zjadł jeszcze więcej.
Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż po przyrządzeniu kompotu, co trwało jedną chwilę, pan Kleks
udał się do jadalni z polewaczką, ażeby pieczeń polać brunatnym sosem, wzmacniającym dziąsła.

Gdy po obiedzie chłopcy wzięli się do robienia porządków oraz do innych zajęć
gospodarskich, pan Kleks wrócił do kuchni i rzekł do mnie:
– No, Adasiu, teraz pora na nas, pewno jesteś już bardzo głodny. Powiedz, co chciałbyś zjeść
na obiad? Możesz sobie wybrać każdą potrawę, na jaką masz apetyt.
Z natury jestem bardzo łakomy, toteż propozycja pana Kleksa poruszyła mnie ogromnie. Długo
zastanawiałem się nad tym, na co mam właściwie apetyt, i wreszcie wybrałem sobie omlet ze
szpinakiem.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 12

Pan Kleks natychmiast porwał w dłoń pędzel, umaczał go w rozmaitych farbach i łącząc je w
odpowiedni sposób, namalował omlet, potem szpinak, wrzucił do środka płomyk świecy, po czym
zręcznie wyłożył wszystko na talerz, mówiąc:
– Myślę, że mój omlet będzie ci smakował; powinien być wyśmienity.
Omlet był rzeczywiście wyborny i wprost rozpływał się w ustach.
W podobny sposób przyrządził dla mnie pan Kleks kurczaka z mizerią i pierogi z jagodami.
– A co pan będzie jadł, panie profesorze? – zapytałem nieśmiało.

W odpowiedzi na moje pytanie pan Kleks wyjął z kieszonki pudełeczko z pigułkami na porost
włosów, połknął pięć takich pigułek jedną po drugiej i rzekł:
To mi zupełnie wystarczy. Natomiast dla smaku zjem sobie moją ulubioną kolorową potrawę.
Mówiąc to, zerwał kwiatek nasturcji, zanurzył go naprzód w zielonej farbie, potem w
niebieskiej, potem w srebrnej, wreszcie zjadł go z ogromnym smakiem.

Muszę ci to wytłumaczyć – powiedział pan Kleks widząc moje zdziwienie. – Przed wielu,
wielu laty przebywałem w Pekinie, stolicy Chin, i zaprzyjaźniłem się tam z pewnym chińskim
uczonym, doktorem Paj–Chi–Wo. Nazwisko to na pewno już nieraz obiło ci się o uszy. Otóż
wspomniany doktor Paj–Chi–Wo nauczył mnie wyrabiać jadalne farby, które stanowią esencję
rozmaitych smaków. Niebieska farba jest kwaśna, zielona jest słodka, czerwona jest gorzka, żółta jest
słona, natomiast z różnych połączeń farb powstają smaki pośrednie. Tak więc odpowiednie
połączenie farby zielonej z białą i z odrobiną szarej daje smak waniliowy, brązowa z żółtą posiada
smak czekoladowy, farba srebrna, domieszana do czarnej i z lekka zakropiona seledynową, smakuje
jak ananas. I tak dalej, i tak dalej.

W opowiadaniu pana Kleksa uderzyło mnie to, że jak się okazało, znał dobrze doktora Paj–
Chi–Wo, tego samego, który dał Mateuszowi cudowną czapkę bogdychanów. Było w tym coś bardzo
zagadkowego.

Tymczasem pan Kleks ciągnął dalej swoją opowieść:
Doktor Paj–Chi–Wo odkrył mi również inne swoje tajemnice oraz nauczył mnie wszystkiego,
co dzisiaj umiem. Między innymi wyjawił mi ukryte znaczenie ludzkich imion. Tym więc tłumaczy
się, że do mojej Akademii przyjmuję tylko uczniów, których imiona zaczynają się na literę A, gdyż
wiadomo z góry, że są zdolni i pracowici. Do imienia Mateusz przywiązane są wszelkie
pomyślności. Dlatego też Mateuszem nazwałem mego ulubionego szpaka. Najszczęśliwsze imię to
Ambroży, które ja sam noszę. No, ale mniejsza z tym – zakończył pan Kleks swoje opowiadanie –
czas już pójść do parku, chłopcy na nas czekają.
Godziny poobiednie zawsze spędzaliśmy w parku, gdzie pan Kleks wymyślał dla nas przeróżne
zabawy i rozrywki.

Tego dnia bawiliśmy się w poszukiwaczy skarbów.
Szukajcie dobrze, a znajdziecie – powiedział do nas znacząco pan Kleks.
Wszyscy chłopcy rozbiegli się po parku, ja zaś zaproponowałem Arturowi, aby poszedł na
poszukiwania wraz ze mną. Artur chętnie się zgodził, wobec czego zabraliśmy się wspólnie do
układania planu wyprawy.

Jak już wspomniałem poprzednio, park otaczający Akademię pana Kleksa był niezmiernie
rozległy. Sędziwe dęby, wiązy i graby, kasztany i tulipanowce strzelały wysoko w górę, rzucając
gęsty cień na liczne jary i wąwozy. Rosnące dziko krzewy, pokrzywy i łopuchy, krzaki dzikich malin i
jeżyn, bujne zarośla i wszelkiego rodzaju zielska tworzyły gąszcze nie do przebycia, utrudniające
dostęp do grot i pieczar, których pełno było w jarach i ścianach rozpadlin. Niektóre części parku
przypominały dżunglę, gdzie ludzka noga nie postała od wielu lat i skąd po nocach dolatywały
tajemnicze odgłosy i szumy.

Nikt z nas nie usiłował nigdy przeniknąć w głąb tych chaszczy, chociaż wszystkich nas
pociągała chęć ich poznania. Docieraliśmy niekiedy do bliżej położonych pieczar, zaglądaliśmy do
niektórych dziupli wydrążonych w stuletnich drzewach, ale wyobraźnię naszą drażniły stale owe
niezbadane i nieprzebyte gąszcze.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Chrzan"

Po naradzie odbytej z Arturem wzięliśmy z domu latarki, sznury, ostry nóż myśliwski, kilka
innych jeszcze pożytecznych przedmiotów, garść kolorowych szkiełek, które dał nam pan Kleks na
wypadek, gdybyśmy byli głodni, po czym ruszyliśmy w kierunku wschodniej części parku.
Przebijaliśmy się z trudem przez las wysokich pokrzyw, przez ostępy dzikiego łubinu, nożem
torowaliśmy sobie drogę poprzez splątane gałęzie drzew, czołgaliśmy się na czworakach pod
zwieszającymi się tuż nad ziemią gałęziami, kaleczyliśmy się o sterczące konary i sęki, aż wreszcie
stanęliśmy w samym sercu tajemniczej gęstwiny.

Rozglądaliśmy się niespokojnie wokoło, uważnie nasłuchując. Dolatywały nas ciche szmery,
podobne do szeptów ludzkich, jakieś tłumione śmiechy, szelest suchych liści, potrącanych przez
wystraszone jaszczurki.

Spojrzałem w górę. Wysoko nad nami rozpościerały się potężne konary starego dębu. O jakie
dwa metry ponad naszymi głowami widniał otwór szerokiej dziupli, która obu nas niezmiernie
zainteresowała.
– Dobrze byłoby się tam dostać – powiedział Artur.
– No chyba! – odrzekłem z zapałem.

Nie zwlekając zabraliśmy się do roboty. Artur związał koniec sznura w pętlę i zarzucił ją na
jeden z konarów drzewa. Rzut był celny. Sznur mocno zawisnął na grubym sęku, dokoła którego pętla
się zacisnęła. Po chwili Artur z kocią zwinnością wdrapał się po sznurze i zniknął w głębi dziupli.
Uczyniłem to samo i niebawem obaj znaleźliśmy się we wnętrzu dębowego pnia. Ze zdziwieniem
stwierdziliśmy, że stoimy na szczycie kręconych schodów, prowadzących w dół.
– Schodzimy? – zapytał Artur.
– Oczywiście, że schodzimy! – odrzekłem.

Świecąc latarkami, krok za krokiem zaczęliśmy zstępować w dół po wąskich stopniach
schodków. Naliczyłem ich ogółem dwieście trzydzieści siedem. Schodzenie trwało dobry kwadrans,
a kiedy wreszcie stanęliśmy na samym dole, oczom naszym ukazał się wylot ciemnego wąskiego
korytarza. Szliśmy przed siebie starając się zachować jak największą ciszę. Przyznaję, że ze strachu
miałem duszę na ramieniu, a równocześnie dokładnie słyszałem bicie nie tylko własnego serca, ale
również serca Artura. Kilkakrotnie musieliśmy skręcać to w prawo, to w lewo, aż w końcu
znaleźliśmy się w ogromnej sali, oświetlonej jaskrawym zielonym światłem. Pośrodku stały trzy
żelazne skrzynie z pięknymi okuciami. Bez trudu otworzyłem pierwszą z nich. Jakież było nasze
zdumienie, gdy na dnie skrzyni ujrzeliśmy maleńką zieloną żabkę z maleńką złotą koroną na głowie.
Nie dotykajcie mnie! – rzekła żabka. – Wiem, że jesteście z Akademii pana Kleksa i zupełnie
bez potrzeby zabłąkaliście się do sąsiedniej bajki, do bajki o Królewnie Żabce. Jeśli mnie
dotkniecie, natychmiast przemienicie się w żaby i zostaniecie już tutaj na zawsze. Bajka o mnie jest
wprawdzie bardzo piękna, ale nie ma końca i od pięćdziesięciu lat czekam na to, aby ktoś wymyślił
jej zakończenie. Żaden z was nie potrafi mi w tym dopomóc, dlatego też zostawcie mnie w spokoju,
uszanujcie moją wolę, a za to będziecie mogli zabrać sobie wszystko, co znajduje się w dwóch
pozostałych skrzyniach.

Słysząc te słowa, ukłoniliśmy się grzecznie Królewnie Żabce i z wielką ostrożnością
opuściliśmy wieko skrzyni.
Następnie otworzyłem drugą skrzynię w przekonaniu, że w niej również ukryta jest jakaś
niespodzianka. Na dnie jednak leżał mały złoty gwizdek i nic więcej. Bardzo rozczarowany rzekłem
do Artura: Weź sobie ten gwizdek, obejdę się bez niego!
I nie czekając na towarzysza, zbliżyłem się do trzeciej skrzyni.
Artur uważnie oglądał gwizdek, ja zaś przez ten czas otworzyłem trzecią skrzynię i wyjąłem z
niej leżący na dnie maleńki złoty kluczyk.

– A to ci dopiero skarby! – zawołałem ze śmiechem. Wziąłem z rąk Artura gwizdek,
przyłożyłem go do ust i zagwizdałem.
W tej samej chwili jakaś niewidzialna siła porwała nas obu i uniosła wysoko w górę. Zanim
zdążyliśmy się opamiętać, staliśmy na ziemi u stóp dębu. Wprawdzie sznur nasz zwisał z dębowego
sęka, jednak na próżno szukaliśmy dziupli w tym miejscu, gdzie była poprzednio.

Przejęci naszą przygodą, ruszyliśmy w kierunku stawu, gdzie miał nas oczekiwać pan Kleks.
Zastaliśmy go w otoczeniu uczniów, gdyż wszyscy już wrócili ze swych poszukiwań. Obok pana
Kleksa leżały znalezione przez nich skarby. Były więc złote monety, sznur pereł, skrzypce ze złotymi
strunami, kubek z ametystu, tabakierki, pierścienie z drogimi kamieniami, srebrne talerze, posążki z
bursztynu i kości słoniowej i mnóstwo rozmaitych innych cennych przedmiotów.
Czuliśmy się zawstydzeni widokiem tych skarbów.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - Stary Hildebrand

– A wy coście znaleźli? – zapytał nas z uśmiechem pan Kleks.
Pokazaliśmy mu kluczyk i gwizdek.
Pan Kleks przyglądał się tym przedmiotom z takim skupieniem, jak gdyby zobaczył coś
niezwykłego.

– To są nieocenione skarby – rzekł do nas po chwili. – Kluczyk ten otwiera wszystkie bez
wyjątku zamki. Gwizdek natomiast posiada taką właściwość, że wystarczy na nim zagwizdać, aby
znaleźć się tam, gdzie się być pragnie. Spisaliście się najlepiej ze wszystkich i dlatego otrzymacie
zaszczytne wyróżnienie!
Po tych słowach pan Kleks zdjął sobie z nosa dwie duże piegi i przylepił po jednej mnie i
Arturowi.

Wszyscy chłopcy z ogromnym zaciekawieniem oglądali znalezione przez nas przedmioty, a gdy
jeszcze opowiedzieliśmy o Królewnie Żabce, zazdrościli nam bardzo naszej przygody.
– Każdy z was może zatrzymać sobie na własność to, co dzisiaj znalazł – oświadczył pan
Kleks. – A teraz nie traćmy więcej czasu. O czwartej mamy pójść do miasta. Wobec tego, że zostały
jeszcze trzy kwadranse, niechaj nam Adaś Niezgódka opowie, jak to było wtenczas, kiedy mu się
zachciało latać, i co przy tej sposobności widział. Jest to bardzo ciekawa historia.
Nikomu poza panem Kleksem nie opowiadałem dotąd o mojej wielkiej przygodzie, gdyż
obawiałem się, że nikt mi nie uwierzy. Teraz jednak, wobec żądania pana Kleksa, nie pozostawało
mi nic innego, jak całą historię opowiedzieć od początku do końca.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 4Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6 >>
Ten rozdział jest częścią 5 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa