Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 2

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 2

24 października 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 2 NIEZWYKŁA OPOWIEŚĆ MATEUSZA

Nie jestem ptakiem – jestem księciem. W latach mego dzieciństwa nieraz opowiadano mi bajki
o ludziach przemienionych w ptaki lub zwierzęta, nigdy jednak nie wierzyłem w prawdziwość tych
opowieści.

Tymczasem właśnie moje życie potoczyło się tak, jak to opisuje się w owych bajkach.
Urodziłem się na królewskim dworze jako jedyny syn i następca tronu wielkiego i potężnego
władcy. Mieszkałem w pałacu wyłożonym marmurami i złotem, stąpałem po perskich dywanach,
każdy mój kaprys był natychmiast zaspakajany przez usłużnych ministrów i dworzan, każda moja łza,
gdy płakałem, była liczona, każdy uśmiech wpisywany był do specjalnej księgi uśmiechów
książęcych a dziś jestem szpakiem, który czuje się obco zarówno pośród ptaków, jak i pośród ludzi.
Ojciec mój był królem i panował licznym krajom i narodom. Miliony ludzi drżały z trwogi na
dźwięk jego imienia. Nieprzebrane skarby i pałace, złote korony i berła, drogocenne kamienie,
bogactwa, o jakich nikomu się nie śni należały do mego ojca.

Matka moja była księżniczką i słynęła z urody na wszystkich lądach i morzach. Miałem cztery
siostry, z których każda wyszła za mąż za innego króla: jedna była królową hiszpańską, druga włoską,
trzecia portugalską, czwarta holenderską.

Okręty królewskie panowały na czterech morzach, a wojsko było tak liczne i tak potężne, że
kraj mój nie miał wrogów i wszyscy królowie świata zabiegali o przyjaźń i przychylność mego ojca.
Od najwcześniejszych lat miałem zamiłowanie do polowania i do konnej jazdy. Moja własna
stajnia liczyła sto dwadzieścia wierzchowców krwi arabskiej i angielskiej oraz czterdzieści osiem
stepowych mustangów.

W zbrojowni mojej zebrane były strzelby myśliwskie, wykonane przez najlepszych rusznikarzy
i dostosowane specjalnie do mego wzrostu, do długości mego ramienia i do mego oka.
Gdy ukończyłem siedem lat, ojciec mój, król, powierzył mnie dwunastu najznakomitszym
uczonym i rozkazał im, aby nauczyli mnie wszystkiego tego, co sami wiedzą i umieją.
Uczyłem się dobrze, ale mój nieopanowany pociąg do siodła i do strzelby rozpalał mózg i
duszę do tego stopnia, że o niczym innym nie umiałem myśleć.
Dlatego też ojciec, w obawie o moje zdrowie, zabronił mi jeździć konno.

Płakałem z tego powodu rzewnymi łzami, a łzy te cztery damy zbierały starannie do
kryształowego flakonu. Gdy flakon już się napełnił po brzegi, stosownie do zwyczajów mego kraju
ogłoszono żałobę narodową na przeciąg trzech dni. Cały dwór przywdział czarne stroje i wszelkie
przyjęcia, bale i zabawy zostały odwołane. Na pałacu opuszczono chorągiew do połowy masztu, a
całe wojsko na znak smutku odpięło ostrogi.

Z tęsknoty za mymi końmi straciłem apetyt, nie chciałem się uczyć i siedziałem po całych
dniach na maleńkim tronie, nie odzywając się do nikogo i nie odpowiadając na pytania.
Zarówno uczeni, jak i moja matka usiłowali nakłonić króla, ażeby cofnął zakaz – jednak na
próżno. Ojciec nie miał zwyczaju odwoływania swych postanowień.

 

Rzekł tylko:
– Moja ojcowska i królewska wola jest niezłomna. Zdrowie następcy tronu stawiam ponad
kaprys mego dziecka. Serce mi się kraje na widok jego smutku, stanie się jednak tak, jak to zalecili
moi nadworni medycy i chirurdzy. Książę nie dosiądzie więcej konia, dopóki nie ukończy lat
czternastu.

Nie mogłem pojąć, czemu nadworni lekarze zabronili mi jeździć konno, skoro było
powszechnie wiadomo, że jestem jednym z najlepszych jeźdźców w kraju i że panuję nad koniem tak
samo sprawnie, jak mój ojciec nad królestwem.
Po nocach śniły mi się moje bachmaty, moje ukochane wierzchowce i przez sen wymawiałem
ich imiona, które pamiętałem tak dobrze.

Pewnej nocy zbudziło mnie nagle ciche rżenie pod oknem. Zerwałem się z łóżka i wyjrzałem do
ogrodu, Na ścieżce stał osiodłany mój wspaniały wierzchowiec Ali–Baba, który najwidoczniej
dosłyszał moje wołanie, a teraz na mój widok parsknął radośnie i zbliżył się aż pod samo okno.
Ubrałem się po ciemku, porwałem strzelbę i zachowując jak największą ciszę, wyskoczyłem przez
okno wprost na grzbiet Ali–Baby. Rumak ruszył z kopyta, przesadził kilka ogrodowych parkanów i
pobiegł przed siebie, unosząc mnie nie wiadomo dokąd. Pędziliśmy tak przez dłuższy czas w świetle
księżyca, gdy zaś okazało się, że nie ma za nami pogoni, ująłem wodze w ręce i skierowałem się do
widniejącego opodal lasu.

Upojony tą nocną jazdą, zapomniałem o zakazie ojca, o tym, że coraz bardziej oddalam się od
pałacu i że w lesie nie jest bezpiecznie.
Miałem wówczas osiem lat, ale odwagi posiadałem nie mniej niż pięciu królewskich
grenadierów razem wziętych.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - Wilk i lis

Gdy wjechałem do lasu, koń zaczął okazywać dziwny niepokój, zwolnił bieg, aż wreszcie
stanął jak wryty, drżąc i parskając. Niebawem zrozumiałem, co zaszło: na ścieżce leśnej na wprost
Ali–Baby stał olbrzymi wilk. Szczerzył straszliwe kły i piana kapała mu z pyska. Ściągnąłem szybko
wodze i chwyciłem strzelbę. Wilk z rozwartą paszczą powoli zbliżał się ku mnie.

Krzyknąłem więc:
– W imieniu, króla rozkazuję ci, wilku, abyś mi dał wolną drogę, w przeciwnym razie będę
musiał cię zabić!

Ale wilk tylko zachichotał ludzkim śmiechem i nacierał na mnie w dalszym ciągu. Wówczas
odwiodłem kurek, wycelowałem i wpakowałem cały zapas nabojów w otwarty pysk wilka.
Strzał był niechybny. Wilk skulił się, wyprężył jakby do skoku, wreszcie padł tuż u kopyt Ali–
Baby. Zeskoczyłem z siodła i zbliżyłem się do zabitego zwierza. W chwili jednak gdy stałem nad
nim, podziwiając jego wielki wspaniały łeb, wilk ostatnim widocznie wysiłkiem dźwignął się i wbił
mi kieł, ostry jak sztylet, w prawe udo. Poczułem przeszywający ból, ale już po chwili szczęki wilka
same się rozwarły i łeb opadł z łoskotem na ziemię. Równocześnie ze wszystkich stron rozległy się
groźne, przeciągłe wycia wilków.

Półprzytomny z bólu i przerażenia, dosiadłem Ali–Baby, i pocwałowałem w kierunku pałacu.
Gdy wkradłem się do ogrodu, była jeszcze noc. Zbliżyłem się do okna i wskoczyłem do pokoju,
pozostawiając konia własnemu losowi. Nikt najwidoczniej nie odstrzegł mojej nieobecności, toteż
jak najszybciej położyłem się do łóżka i natychmiast usnąłem kamiennym snem. Kiedy się rano
zbudziłem, ujrzałem sześciu lekarzy i dwunastu uczonych pochylonych nad moim łóżkiem i z
zakłopotaniem kiwających głowami. Z mego odsłoniętego uda małymi kroplami sączyła się krew.
Lekarze nie mogli w żaden sposób dociec przyczyny krwotoku, ja zaś w obawie przed ojcem
przemilczałem nocną przygodę i spotkanie z wilkiem.

Czas upływał, krew sączyła się z ranki i lekarze nadworni w żaden sposób nie mogli jej
zatamować. Sprowadzono najznakomitszych chirurgów stolicy, ale ich wysiłki również spełzły na
niczym.

Upływ krwi wzmagał się z godziny na godzinę. Wieść o mojej chorobie rozszerzyła się po
całym kraju, tłumy ludu klęczały na placach i ulicach stolicy, zanosząc modły o moje wyzdrowienie.
Matka, czuwając przy mnie, zalewała się łzami, a ojciec mój i król rozesłał do wszystkich
krajów prośbę o skierowanie najlepszych lekarzy i chirurgów. Niebawem przybyło ich tak wielu, że
w pałacu zabrakło dla nich pomieszczeń.

Ojciec za powstrzymanie krwotoku wyznaczył nagrodę, za której cenę można było nabyć całe
państwo, cudzoziemscy lekarze domagali się jednak jeszcze więcej.
Długim korowodem przesuwali się obok mego łóżka, oglądali mnie i badali; jedni kazali mi
łykać rozmaite krople i pigułki, inni znowu nacierali ranę maściami i posypywali ją proszkami o
dziwnych zapachach. Byli też i tacy, którzy modlili się tylko albo wymawiali słowa tajemniczych
zaklęć. Żaden z nich jednak nie zdołał mnie uleczyć; gasłem i nikłem w oczach, i krew sączyła się ze
mnie nadal.

Gdy wszyscy już stracili nadzieję na moje ocalenie i lekarze, widząc swoją bezsilność,
opuścili pałac, straż dworska doniosła o przybyciu chińskiego uczonego, który stawił się na
wezwanie mego ojca.

Niechętnie sprowadzono go do mego łóżka, nikt już bowiem nie wierzył, aby mógł istnieć
jeszcze jakikolwiek ratunek dla mnie, i cały kraj był pogrążony w żałobie. Przybysz ów był
nadwornym lekarzem ostatniego cesarza chińskiego i przedstawił się jako doktor Paj–Chi–Wo.
Ojciec mój powitał go z rozpaczą w głosie:

– Doktorze Paj–Chi–Wo, ratuj mego syna! Jeśli uda ci się go ocalić, otrzymasz ode mnie tyle
brylantów, rubinów i szmaragdów. ile ich pomieści się w tym pokoju. Pomnik twój stanie na
pałacowym dziedzińcu, a jeśli zechcesz, uczynię cię pierwszym ministrem mego królestwa.
– Najjaśniejszy panie i sprawiedliwy władco – odrzekł doktor Paj–Chi–Wo pochylając się do
ziemi – zachowaj klejnoty swoje dla ubogich tego kraju, niegodzien jestem również pomnika,
albowiem w mojej ojczyźnie pomniki stawia się tylko poetom. Nie chcę być ministrem, gdyż
mógłbym popaść w twoją niełaskę. Pozwól mi wpierw zbadać chorego, a o nagrodzie pomówimy
później.

Po tych słowach zbliżył się do mnie, obejrzał ranę, przyłożył do niej usta i począł wsączać we
mnie swój oddech.
Niezwłocznie poczułem ożywczy przypływ sił i doznałem wrażenie, że krew odmieniła się we
mnie i szybciej poczęła krążyć.

Gdy po pewnym czasie doktor Paj–Chi–Wo oderwał usta od mego ciała, rana znikła bez śladu.
–Książę jest zdrów i może opuścić łóżko – rzekł Chińczyk wstając i składając mi wschodnim
zwyczajem głęboki ukłon.

Rodzice moi płakali z radości i w gorących słowach dziękowali memu zbawcy.
– Jeśli nie jest to sprzeczne z etykietą tego dworu – przemówił wreszcie doktor Paj–Chi–Wo –
chciałbym przez chwilę zostać sam na sam z moim dostojnym pacjentem.
Król wyraził na to zgodę i wszyscy opuścili moją sypialnię. Wówczas chiński lekarz usiadł
obok mego łóżka i rzekł:
– Wyleczyłem cię, mój mały książę. albowiem znam tajemnice niedostępne dla ludzi białych.
Wiem, w jaki sposób powstała twoja rana. Zastrzeliłeś króla wilków, a wiedz o tym, że wilki mszczą
się okrutnie i nie przebaczą ci tego nigdy. Jest to pierwszy król wilków, który padł z ręki człowieka.
Odtąd grozić ci będzie wielkie niebezpieczeństwo. Dlatego daję ci cudowną czapkę bogdychanów,
którą mi powierzył przed śmiercią ostatni cesarz chiński, z tym że dostanie się ona tylko w
królewskie ręce.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa -"Staś Pytalski"

Mówiąc to, wyjął z kieszeni swych jedwabnych spodni maleńką okrągłą czapeczkę z czarnego
sukna, ozdobioną na czubku dużym guzikiem, po czym ciągnął dalej:
– Weź ją, mój mały książę, nie rozstawaj się z nią nigdy i strzeż jej jak oka w głowie. Gdy
życiu twemu będzie zagrażało niebezpieczeństwo, włożysz cudowną czapkę bogdychanów, a
wówczas będziesz mógł się przemienić w jaką zechcesz istotę. Gdy niebezpieczeństwo minie,
pociągniesz tylko za guzik i znowu odzyskasz swoje książęce kształty.

Podziękowałem doktorowi Paj–Chi–Wo za jego niezwykłą dobroć. on zaś ucałował mą dłoń i
opuścił pokój. Nikt nie widział, którędy następnie wydalił się z pałacu. Zniknął bez śladu, nie
żegnając się z nikim i nie żądając zapłaty za moje uzdrowienie.
Niemniej jednak ojciec mój przez wdzięczność dla doktora Paj–Chi–Wo kazał wyprawić
wielkie uczty dla wszystkich ubogich w całym kraju i rozdać im dwanaście worków brylantów,
rubinów i szmaragdów.

Gdy wyzdrowiałem, znowu wziąłem się do nauki, a równocześnie straciłem zupełnie pociąg do
konnej jazdy i do polowania.
Myśl o tym, że zabiłem króla wilków, niepokoiła mnie nieustannie. Lata biegły, a jego rozwarta
czerwona paszcza i świecące ślepia nie wychodziły mi z pamięci.
Pamiętałem też zawsze ostrzeżenie doktora Paj–Chi–Wo i nigdy nie rozstawałem się z
ofiarowaną mi przezeń czapką.

Tymczasem w królestwie zaczęły się dziać rzeczy niepojęte. Ze wszystkich stron kraju
donoszono, że olbrzymie stada wilków napadają na wsie i miasteczka ogołacają je z żywności i
porywają ludzi.
W południowych dzielnicach wszystkie zasiewy zostały stratowane przez setki tysięcy
ciągnących na północ wilków.

Kości pożartych ludzi i bydła bielały na drogach i gościńcach.
Rozzuchwalone bestie w biały dzień osaczały mniejsze osiedla i pustoszyły je w przeciągu
kilku minut.
Rozsypywano po lasach truciznę, zastawiano pułapki i kopano wilcze doły, tępiono tę straszną
nawałę i stalą i żelazem, mimo to napady wilków nie ustawały. Opuszczone domostwa służyły im za
leża i barłogi; po nocach pełnych niepokoju matki nie odnajdywały swych dzieci, mężowie żon. Ryk i
skowyt mordowanego bydła nie ustawał ani na chwilę.

Do ochrony przed klęską wysłano liczne oddziały dobrze uzbrojonego wojska, tępiono wilki w
dzień i w nocy, one jednak mnożyły się z taką szybkością, że poczęły zagrażać całemu państwu.
Stopniowo zaczął szerzyć się głód. Lud oskarżał ministrów i dwór o niedołęstwo i złą wolę.
Fala niezadowolenia i rozpaczy rosła i potężniała. Wilki wdzierały się do mieszkań i wywlekały z
nich umierających z głodu ludzi.

Król raz po raz zmieniał ministrów, ale nikt nie mógł zaradzić nieszczęściu.
Wreszcie pewnego dnia wilki zagroziły stolicy. Nie było takiej siły, która mogłaby
powstrzymać ich przerażający pochód. Pewnego listopadowego ranka wilki wtargnęły do pałacu.
Miałem wówczas lat czternaście, ale byłem silny i odważny. Chwyciłem najlepszą strzelbę,
naładowałem ją i stanąłem u wejścia do sali tronowej, gdzie zasiadali moi rodzice.
– Precz stąd! – zawołałem z wściekłością w głosie.

Już miałem wystrzelić, gdy jeden z halabardników, stojących dotąd nieruchomo u wrót sali
tronowej, chwycił mnie nagle za rękę i zbliżając swoją twarz do mojej ryknął:
– W imieniu króla wilków rozkazuję ci, psie, abyś mi dał wolną drogę, w przeciwnym razie
będę musiał cię zabić!
Ogarnęło mnie przerażenie. Strzelba wypadła z rąk, poczułem okropną słabość, oczy zaszły mi
mgłą – ujrzałem przed sobą rozwartą czerwoną paszczę króla wilków.

Co działo się potem – nie wiem. Gdy odzyskałem przytomność, rodzice moi już nie żyli, wilki
grasowały w pałacu, a ja leżałem na posadzce przywalony odłamkami krzeseł i wszelkiego rodzaju
sprzętów. Głowę miałem potłuczoną. Wzywałem pomocy, ale z ust moich wydobywały się tylko
końcówki wyrazów. Pozostało mi to już zresztą na zawsze.
Rozważając rozpaczliwie moje położenie, zrozumiałem, że ocalałem jedynie dzięki temu, iż
zostałem przywalony połamanymi sprzętami.

Czytaj więcej  Władysław Bełza - Chora dziecina

„Co tu począć? – myślałem. – Jak wydostać się z tego piekła? O Boże, Boże! Gdyby można
było być ptakiem i ulecieć stąd dokądkolwiek!”
I nagle przypomniała mi się cudowna czapka doktora Paj–Chi–Wo. Czy mam ją przy sobie?
Sięgnąłem do kieszeni. Jest! Już miałem ją włożyć na głowę, gdy naraz spostrzegłem, że nie było na
niej guzika. A więc mogę, jeśli zechcę, stać się ptakiem, wydostać się z pałacu, uciec z tego
niewdzięcznego kraju, a potem – zostać ptakiem już na zawsze, bez nadziei odzyskania kiedykolwiek
własnej postaci!
Wtem usłyszałem nad sobą sapanie. Poprzez odłamki sprzętów ujrzałem rozwartą paszczę
wilka.
Nie miałem czasu do namysłu. Włożyłem czapkę na głowę i rzekłem:
– Chcę być ptakiem!
W tej samej chwili zacząłem się kurczyć, ramiona przeobraziły mi się w skrzydła. Stałem się
szpakiem, takim właśnie, jakim jestem dzisiaj.
Z łatwością wydostałem się spod rumowisk, wskoczyłem na poręcz jakiegoś mebla i
wyfrunąłem przez okno. Byłem wolny!

Długo unosiłem się nad moją ojczyzną, ale zewsząd dolatywały tylko dzikie wrzaski ginącego
ludu i wycie zgłodniałych wilków. Wsie i miasta opustoszały. Królestwo mojego ojca rozpadło się i
zamieniło w gruzy, pośród których szalały głód i rozpacz.
Zemsta króla wilków była straszna.

Szybując nad ziemią, opłakiwałem śmierć rodziców i klęskę, która dotknęła mój kraj, a gdy
oderwałem wreszcie myśl od tych smutnych obrazów, jąłem zastanawiać się nad utraconym guzikiem
od czapki bogdychanów.

Od chwili gdy czapkę tę otrzymałem z rąk doktora Paj–Chi–Wo, upłynęło sześć lat. Przez ten
czas wiele podróżowałem po różnych krajach i miastach. Gdzie zatem i kiedy zgubiłem ów cenny
guzik, bez którego już nigdy nie będę mógł stać się człowiekiem?
Wiedziałem, że nikt nie może dać mi odpowiedzi na to pytanie.

Poleciałem kolejno do moich sióstr, ale żadna nie zdołała zrozumieć mojej mowy i wszystkie
traktowały mnie jak zwykłego szpaka. Najstarsza z nich, królowa hiszpańska, zamknęła mnie do
klatki i podarowała infantce na imieniny. Gdy po kilku tygodniach znudziłem się kapryśnej królewnie,
oddała mnie swojej służebnej, ta zaś sprzedała mnie wraz z klatką wędrownemu handlarzowi za kilka
pesetów.

Odtąd przechodziłem z rąk do rąk, aż wreszcie na targu w Salamance nabył mnie pewien
cudzoziemski uczony, którego zaciekawiła moja mowa.
Nazywał się Ambroży Kleks.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 1Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 3 >>
Ten rozdział jest częścią 2 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa