Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 8

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 8

1 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 8 SEN O SIEDMIU SZKLANKACH

Dzień pierwszego września obfitował w wydarzenia o niezwykłej doniosłości. Była to
niedziela i każdy z nas mógł robić, co mu się tylko podobało. Artur uczył swego tresowanego królika
rachować, Alfred wycinał fujarki, Anastazy strzelał z łuku, jeden z Antonich, klęcząc nad wielkim
mrowiskiem, obserwował życie mrówek, Albert zbierał kasztany i żołędzie, ja zaś bawiłem się
moimi guzikami i układałem z nich rozmaite figury i postacie.

Pan Kleks był nie w humorze. W ogóle stracił humor od czasu owej kłótni z Filipem. Nie
przypuszczałem, że Filip może być kimś ważnym w życiu pana Kleksa i że ten fryzjer i dostawca
piegów ma prawo podnosić na niego głos i trzaskać drzwiami. Pan Kleks nie mylił się, że Filip
chyba zwariował. Jednak w Akademii od tego dnia coś się zmieniło. Pan Kleks przygarbił się nieco,
chodził zamyślony i po całych dniach zajęty był reperowaniem swojej powiększającej pompki. Coraz
częściej podczas wykładów wyręczał się Mateuszem, w kuchni przez roztargnienie przypalał
potrawy i malował je na nieodpowiednie kolory, a na każdy odgłos dzwonka przy bramie podbiegał
do okna i nerwowo szarpał brwi.

Gdy owego dnia, który opisuję, ułożyłem z moich guzików pięknego zająca. pan Kleks nachylił
się nade mną i posypał ułożoną figurę brązowym proszkiem. Zając nagle poruszył się, pobiegł w
kierunku drzwi i uciekł unosząc z sobą moje guziki.

Panu Kleksowi spodobał się widać bardzo ten żart, gdyż zaczął się głośno śmiać, natychmiast
jednak posmutniał na nowo i rzekł:
– Cóż z tego, że znam się na kolorowych proszkach, na farbach i na szkiełkach, kiedy nie mogę
sobie poradzić z tym nieznośnym Filipem. Przeczuwam, że będę miał przez niego mnóstwo zgryzot i
przykrości. Po prostu uwziął się na mnie.

Zdziwiły mnie słowa pana Kleksa, gdyż nie wyobrażałem sobie, aby taki wielki człowiek nie
mógł sobie z kimkolwiek poradzić.
Pan Kleks, zgadując moje myśli, przybliżył się do mnie i dalej mówił szeptem:
– Tobie jednemu mogę to wyznać, bo jesteś moim najlepszym uczniem. Filip domaga się, abym
przyjął do Akademii dwóch jego synów. Powymyślał dla nich nowe imiona, które zaczynają się na
literę A, i grozi mi, że w razie ich nieprzyjęcia odbierze nam wszystkie piegi. W dodatku ostatnio
zwariował, robi mi na złość i nie przestaje się śmiać. Zobaczysz, że ta historia bardzo żałośnie się
skończy.

Po tych słowach wyjął z kieszeni garść guzików, rzucił je na podłogę tak zręcznie, że same
ułożyły się w figurę mego zająca, i wyszedł z pokoju kurcząc się i podskakując na jednej nodze.
Ta rozmowa tak mnie zaintrygowała, że postanowiłem odszukać Mateusza i wypytać go o
szczegóły dotyczące stosunków pana Kleksa z Filipem.
Mateusz spędzał zazwyczaj niedziele w bajce o słowiku i róży, dokąd latał na naukę
słowiczego śpiewu. Udałem się więc do parku w nadziei, że dostrzegę go w chwili, gdy będzie
wracał do Akademii.

W parku uderzyło mnie jakieś osobliwe poruszenie i szelesty. Pożółkłe już nieco podszycie
parku wrzało, krzaki chwiały się, trawa się kołysała, nie ulegało wątpliwości, że strumień
niewidzialnych istot przesuwa się spodem parku, omijając drogi i ścieżki.
Pobiegłem w kierunku owego ruchu i kiedy zbliżyłem się do stawu, zrozumiałem, co zaszło.
Cała woda była spuszczona, ryby trzepotały się rozpaczliwie na suchym dnie, a nieprzejrzane szeregi
żab i raków wyruszyły w świat w poszukiwaniu jakiejś nowej, odpowiedniej siedziby.
Towarzyszyłem im przez pewien czas, podziwiając zwłaszcza żaby, które w zgodnych
podskokach, nie robiąc sobie nic z mojej obecności, zdążały za przewodniczką. Kiedy podszedłem
do niej, aby się przyjrzeć, zobaczyłem, że ma złotą koronę na głowie, i domyśliłem się od razu, że to
Królewna Żabka, którą już niegdyś widziałem.

– Poznaję cię, chłopcze, byłeś niedawno w mojej bajce i zachowałam o tobie miłe
wspomnienie. Czy widzisz, co się stało? Pan Kleks z niewiadomych powodów zabrał całą wodę ze
stawu, pozostawiając wszystkie żaby, ryby i raki na pastwę losu. Postanowiłam nieść im ratunek i
dlatego opuściłam mój podziemny pałac. Chociaż jestem z innej bajki, ale żaba łatwiej zrozumie żabę
niż pana Kleksa. Nic też dziwnego, że moje rodaczki z waszego stawu poszły za mną.

– A dokąd je prowadzisz, Królewno Żabko? – zapytałem wzruszony jej słowami.
– Nie jestem jeszcze całkiem zdecydowana – odrzekła. – Mogę zaprowadzić je do jeziora z
bajki o zaklętym jeziorze albo do stawu z bajki o zielonej wodnicy.
– My chcemy do stawu! – zarechotały chórem żaby. Skakały przy tym tak wysoko, że pochód
ich przypominał żabi cyrk, jeśli taki gdziekolwiek istnieje.
Raki wędrowały w milczeniu w pewnym odstępie.

Nie wydawały żadnych dźwięków, z trudem tylko powłóczyły kleszczami. Była ich
nieprzebrana wprost ilość, niemal tyleż co żab, a może nawet jeszcze więcej. Niektóre spośród nich,
zapewne z wysiłku i ze zmęczenia, porobiły się zupełnie czerwone, jakby je kto polał wrzątkiem.
Nie mogłem oderwać oczu od tego widoku, przypomniałem sobie jednak o nieszczęśliwych
rybach, pozostawionych bez wody, przeprosiłem więc Królewnę Żabkę i chciałem już odejść, lecz
zatrzymał mnie jej błagalny głos:
– Adasiu, zaczekaj jeszcze! Czy pamiętasz, jak podczas twej bytności w moim pałacu
pozwoliłam ci zabrać ze skrzyni złoty kluczyk? Bez niego nie będę się teraz mogła dostać ani do
bajki o zaklętym jeziorze, ani do bajki o zielonej wodnicy, a przecież tylko w bajce może się znaleźć
miejsce dla moich żab i raków. Byłam już w wielkim kłopocie z tego powodu, ale skoro los zesłał mi
ciebie, błagam cię, zwróć mi złoty kluczyk, a ocalisz wszystkie stworzenia, które tu widzisz.
– Kluczyk? – rzekłem. – Kluczyk? Ależ tak, oczywiście, chętnie ci go zwrócę, królewo. Nie
pamiętam tylko, gdzie go schowałem. Zdaje się, że zabrał go pan Kleks. Poczekaj chwilę, zaraz do
ciebie wrócę.

Czytaj więcej  Maria Konopnicka - "Pan Zielonka"

Nie wiedziałem, do czego wpierw mam się zabrać. Żal mi było żab, które słabły już wskutek
braku wody, ale bardziej jeszcze niepokoiłem się o ryby. Pobiegłem co sił do Akademii, zebrałem
kilku chłopców, którzy nawinęli mi się po drodze, opowiedziałem im o tym, co zaszło, i namówiłem
ich, aby zajęli się losem ryb.

Pana Kleksa żaden z nich nie widział, zacząłem go tedy szukać po całej Akademii. Nie mogąc
go znaleźć ani na dole, ani w jego pokoju, wpadłem do szpitala chorych sprzętów.
Rozejrzałem się po sali. Tak. Pan Kleks był tam, ale to, co robił, przechodziło po prostu
ludzkie wyobrażenie. Nie większy od Tomcia Palucha, wisiał uczepiony rękami i nogami u wahadła
zegara i huśtał się na nim jak na huśtawce, powtarzając raz po raz głośno:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.

W tej samej chwili zegar zaczął wydzwaniać godzinę i pan Kleks zawtórował mu dźwięcznym
basem:
– Bim–bam–bom.
Na mój widok przerwał huśtanie, zeskoczył na podłogę, rozkurczył się, rozprostował i jakby na
poczekaniu urósł.
– Zawsze musicie mi przeszkadzać! – rzekł rozdrażnionym głosem. – O co chodzi? Przecież
widzisz, że uczę zegar mówić.

Natychmiast jednak opanował się i rzekł uprzejmie, jak zazwyczaj:
– Przykro mi, Adasiu, że robisz takie zdziwione oczy. Ach, to wszystko wina tego podłego
Filipa. Chce mnie po prostu zniszczyć. Wszystko się we mnie psuje i coraz trudniej zachować mi
normalny wzrost. Dosłownie maleję z dnia na dzień. A teraz mam nowe zmartwienie: płomyki świec
zaczęły mnie tak parzyć od pewnego czasu, że dzisiaj musiałem powyrzucać je z kieszeni i zalać
wodą ze stawu. Fatalne to wszystko, fatalne! Nie opowiadaj tego nikomu, bo stracę do ciebie
zaufanie. Czego sobie życzysz ode mnie? Po co przyszedłeś?

Opowiedziałem panu Kleksowi, jak żałosne w swych skutkach było spuszczenie stawu,
powiadomiłem go o wymarszu żab i raków i poprosiłem wydanie mi złotego kluczyka, który – jak
domyślałem się – schował w bezdennych kieszeniach swych spodni.
Pan Kleks sposępniał.

– Szkoda, wielka szkoda! – rzekł po chwili. – Żaby nie będą nam więcej układały swoich
wierszyków. Ale nie miałem przecież innego wyjścia. Musiałem ugasić płomyki świec, w
przeciwnym bowiem razie cała Akademia poszłaby z dymem. Potrzebna mi jest koniecznie
ogniotrwała kieszeń. A co się stanie z rybami? Może uda mi się wymyślić jakiś ratunek dla nich…
Aha, prawda! Chciałeś abym ci oddał kluczyk… Zaraz…
Mówiąc to, pan Kleks zaczął skrupulatnie przeszukiwać kieszenie.

– Muszę ci wyznać – zauważył szeptem – że mam jeszcze jedną zgryzotę. Od czasu kłopotów z
Filipem pozarastała mi większość moich kieszeni. Nie mogę już wcale do nich się dostać. Ale
kluczyk szczęśliwie znalazłem. Masz, zanieś go Królewnie Żabce, pozdrów ją ode mnie i przeproś za
spuszczenie stawu.

Po tych słowach pan Kleks uczepił się znowu wahadła i jął się bujać na nim, powtarzając za
każdym odchyleniem:
– Tik–tak, tik–tak, tik–tak.
Pobiegłem z kluczykiem do parku i złożyłem go u stóp Królewny Żabki.
– Jestem ci niezmiernie wdzięczna – rzekła królewna. – Biorę ten kluczyk, ale nie sądź, że
będziesz pokrzywdzony. W zamian za to otrzymasz ode mnie Żabkę Podajłapkę. Będzie ci ona
pomocna we wszystkich sprawach, które przedsięweźmiesz.
Po tych słowach królewna powiedziała kilka słów po żabiemu i po chwili z tłumu otaczających
ją żab wyskoczyła żabka nie większa od muchy. Miała barwę jasnozieloną i lśniła, jakby była
pokryta emalią.

– Weź ją sobie – rzekła królewna. – Najlepiej ukryj ją we włosach i dawaj jej codziennie
jedno ziarnko ryżu.
Wziąłem Żabkę Podajłapkę i posadziłem ją sobie na głowie. Wśliznęła się natychmiast
pomiędzy włosy, a była tak mała, że wcale jej nie poczułem.
Następnie podziękowałem królewnie, pożegnałem ją z wielkim szacunkiem i przeskakując
przez gromady żab i raków, pobiegłem nad staw. Zastałem tam już pana Kleksa w otoczeniu
kilkunastu uczniów. Wyglądał tak jak zazwyczaj, tylko był znowu cokolwiek mniejszy.
Na polecenie pana Kleksa chłopcy powrzucali ciężko dyszące ryby do wielkich koszów
sprowadzonych z lamusa.

– Za mną – rzekł pan Kleks.
Ruszyliśmy za nim, uginając się pod ciężarem koszów, minęliśmy kasztanową aleję i malinowy
chruśniak, a po niejakim czasie, przedzierając się przez gąszcze drzew, dotarliśmy do muru bajek.
Pan Kleks zatrzymał się przed furtką z napisem: Bajka o rybaku i rybaczce i otworzył kłódkę. Z
daleka już ujrzeliśmy rybaka, który stał na brzegu morza i łowił niewodem ryby. Powitał nas bardzo
serdecznie i uśmiechnął się życzliwie, nie wyjmując z ust glinianej fajeczki.
Wyrzuciliśmy ryby z koszów do wody, a potem, idąc za radą rybaka, skorzystaliśmy ze
sposobności i wykąpaliśmy się w morzu, gdyż dzień był nadzwyczaj ciepły.
Gdy wróciliśmy do parku, nie było już ani żab, ani raków, a po dnie stawu spacerowały
ślimaki bawiąc się w wilgotnym mule.

Zamierzaliśmy już wracać do domu na obiad, gdy naraz ujrzeliśmy nad sobą Mateusza.
Niezwykle podniecony krążył nad naszymi głowami i wołał na cały głos:
– Aga, onik! Aga, onik!
Pan Kleks pierwszy zrozumiał i jął wpatrywać się w niebo. Po chwili i on również zawołał:
– Uwaga, balonik!

Istotnie, mały punkcik, wiszący wysoko w górze, począł przybliżać się coraz bardziej, aż
wreszcie zupełnie wyraźnie można było rozróżnić niebieski balonik z umocowanym u spodu
koszyczkiem.
Pan Kleks ucieszył się ogromnie i zacierając z zadowolenia ręce, raz po raz powtarzał:
– Moje oko wraca z księżyca!
Balonik opadał coraz szybciej, a gdy już był na wysokości ramienia, pan Kleks wyjął z
koszyczka swoje oko, zerwał z prawej powieki plaster i włożył oko na miejsce.
– Nie! No, coś podobnego! – wołał z zachwytem. – Tego jeszcze nikt nie widział! Co za cuda!
Co za cuda! Widzę życie na księżycu! Takiej bajki jeszcze nikt dotąd nie wymyślił!
Z zazdrością patrzyliśmy na pana Kleksa, który stał jak urzeczony i upajał się księżycowymi
widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidzące oko.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Ręce i nogi"

Opanował się wreszcie i rzekł do nas:
– Historią o księżycowych ludziach zaćmię wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to przyjdzie
czas.
– A może pan profesor opowie nam ją teraz? – odezwał się Anastazy.
– Na wszystko musi być odpowiednia pora – odrzekł pan Kleks. – Teraz pójdziemy do domu na
obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, który się przyśnił Adasiowi
Niezgódce.
Chłopcy ucieszyli się bardzo tą wiadomością.

Szybko tedy zjedliśmy obiad, po czym zebraliśmy się w sali szkolnej.
Pan Kleks siadł przy katedrze, otworzył wielką księgę, zawierającą opisy najpiękniejszych
snów, i zaczął czytać:
Sen o siedmiu szklankach
Śniło mi się, że się zbudziłem.

Pan Kleks poprzemieniał w chłopców wszystkie krzesła, stoły i stołki, łóżka, ławki i
wieszadła, szafy i półki, tak że łącznie z uczniami Akademii było nas przeszło stu.
– Zawiozę was dzisiaj do Chin – oświadczył pan Kleks.
Gdy wyjrzałem przez okno, ujrzałem stojący przed domem maleńki pociąg, złożony z pudełek
od zapałek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik był na kółkach i buchała zeń
para.

Powsiadaliśmy do maleńkich tych wagoników i okazało się, że wszyscy pomieściliśmy się w
nich doskonale.
Pan Kleks siadł na czajniku i pociąg nasz miał już ruszyć, gdy nagle na niebie nad nami
rozpostarła się ogromna czarna chmura. Zerwał się wicher, który powywracał pudełka od zapałek.
Zapowiadała się straszliwa burza.

Wobec tego pobiegłem do kuchni, wziąłem siedem szklanek, ustawiłem je na tacy, z komórki
porwałem drabinę i wróciłem przed dom.
Pan Kleks usiłował rękami powstrzymać parę, która wydobywała się z czajnika i łączyła się z
chmurami.
– Ratuj, Adasiu, mój pociąg! – wołał pan Kleks podskakując wraz z pokrywką czajnika.
Nie oglądając się na nikogo, przystawiłem drabinę do dachu Akademii i trzymając w lewej
dłoni tacę z siedmioma szklankami, wdrapałem się na najwyższy szczebel drabiny.
Gdy tylko znalazłem się na szczycie, drabina zaczęła się wydłużać tak szybko, że niebawem
dotarła do czarnej chmury i oparła się o jej brzeg.

Niewiele myśląc schwyciłem w dłoń łyżkę, którą zabrałem z kuchni, i jąłem nią rozgarniać
chmurę. Najpierw zebrałem z wierzchu cały deszcz i wlałem go do pierwszej szklanki. Następnie
zeskrobałem pokrywający chmurę śnieg i wsypałem do drugiej szklanki. Do trzeciej szklanki
wrzuciłem grad, do czwartej – grzmot, do piątej – błyskawicę, do szóstej – wiatr.
Gdy napełniłem w ten sposób wszystkie sześć szklanek, okazało się, że zebrałem łyżką całą
chmurę, tak jak zbiera się kożuch z mleka, i że niebo dzięki temu już się wypogodziło.
Nie wiedziałem tylko, do czego służyć ma siódma szklanka.

Zbiegłem szybko po drabinie na sam dół, ale w miejscu, gdzie stał pociąg pana Kleksa, nikogo
już nie zastałem, gdyż wszyscy chłopcy przemienili się przez ten czas w srebrne widelce, które
rzędem leżały na ziemi.
Został tylko pan Kleks, zajęty w dalszym ciągu swoim czajnikiem i usiłujący palcem zatkać
jego dzióbek.

Ustawiłem tacę z siedmioma szklankami na trawie i nakryłem ją chustką tak, jak to czynią
cyrkowi sztukmistrze.
– Coś ty narobił! – rzekł do mnie wreszcie pan Kleks. – Ukradłeś chmurę. Odtąd już nigdy nie
będzie deszczu ani śniegu, ani nawet wiatru. Wszyscy będziemy musieli zginąć od posuchy i upału.
Rzeczywiście, w górze nad nami wisiał przeczysty błękit i nagle zorientowałem się, że jest to
emaliowany niebieski czajnik, zupełnie taki sam, na jakim siedział pan Kleks, tylko wielkości całego
nieba. Z czajnika sączyło się na ziemię słońce, a raczej złocisty wrzątek, który parzył nas
niemiłosiernie.

Pan Kleks, nie mogąc znieść takiego upału, zaczął szybko rozbierać się, ale miał na sobie tyle
surdutów, że zdejmowanie ich nie miało końca. Kiedy zobaczyłem, że głowa jego zaczęła się tlić i z
włosów buchnął dym, porwałem z tacy szklankę z deszczem i wylałem ją na pana Kleksa.
Równocześnie lunął rzęsisty deszcz, tylko że padał tym razem nie z góry na dół, lecz z dołu do góry.
Wyglądało to tak, jak fontanna tryskająca z ziemi.

– Śniegu! – wołał pan Kleks. – Śniegu, bo spłonę doszczętnie!
Schwyciłem wobec tego szklankę ze śniegiem i wybierając śnieg łyżką, jąłem okładać nim
głowę pana Kleksa.

Skutek był zdumiewający, gdyż śnieg począł mnożyć się z taką szybkością, że pokrył cały park.
W tej samej chwili spod śniegu wyskokczyły wszystkie srebrne widelce i wirując jak opętane,
zabrały się do rzucania kulami ze śniegu. W widelcach rozpoznawałem raz po raz to Artura, to
Alfreda, to Anastazego, to znowu jakiegoś innego kolegę.
Widelce swoim zawrotnym tańcem w śniegu podniosły taką śnieżycę, że po prostu nic nie było
widać. Wpadłem tedy na pomysł, aby śnieg zdmuchnąć za pomocą wiatru. Wziąłem więc szklankę z
wiatrem, który wyglądał jak rzadki, niebieskawy krem, i wygarnąłem go jednym zamachem łyżki.
Takiego wiatru nigdym dotąd nie widział. Dął jednocześnie we wszystkich kierunkach, unosząc
z sobą wszystko, co tylko napotkał na drodze. Śnieg rozwiał się natychmiast, a srebrne widelce,
uniesione w górę, zawisły w niebie jak gwiazdy. Zrobiło się bardzo zimno. Spojrzałem na pana
Kleksa i w pierwszej chwili nie poznałem go wcale. Przeistoczył się w bałwana ze śniegu i wesoło
podśpiewywał:
Jedzie mróz, jedzie mróz. Wiezie śniegu cały wóz!

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Braciszek i siostrzyczka"

Pomyślałem, że pan Kleks odmroził sobie rozum, dlatego też wziąłem czajnik z wrzątkiem i
wylałem całą jego zawartość na głowę pana Kleksa.
Śnieg natychmiast stopniał, znowu się ociepliło i pan Kleks zaczął rozkwitać.
Naprzód wypuścił liście, potem pączki, aż wreszcie cała jego głowa i ręce pokryły się
pierwiosnkami. Zrywał je z siebie i zjadał z apetytem, przyśpiewując:
Gdy się kwiatków dobrze najem, Grudzień znów się stanie majem.
Po chwili jednak stracił humor, a to z tego powodu, że pszczoły, zwabione kwiatami na głowie
pana Kleksa, obsiadły go ze wszystkich stron i niejedna musiała zapuścić żądło w jego ciało, gdyż
począł żałośnie jęczeć.

Gdy po pewnym czasie pszczoły odleciały, głowa pana Kleksa wyglądała jak wielki bąbel, a z
oczu jego ciekły duże krople gęstego miodu.
Wziąłem tedy z tacy czwartą szklankę, w której mieścił się grad. Wyglądało to tak, jakby do
szklanki włożył ktoś garść grubego śrutu.
Wysypałem na dłoń kilka ziarnek gradu i wcierałem je w głowę pana Kleksa. Musiał doznać
nadzwyczajnej ulgi, gdyż zdjął głowę z karku i rzucił mi ją jak piłkę. Odrzuciłem mu ją z powrotem
w przekonaniu, że grę w piłkę lubi tak samo jak ja. Tymczasem pan Kleks, nie mogąc widzieć
własnej lecącej ku niemu głowy, tak niezręcznie nadstawił ręce, że głowa potoczyła się w innym
kierunku, odbiła się kilka razy od ziemi i znikła w zaroślach.
Zapytałem pana Kleksa, jak się czuje bez głowy, ale nic mi nie odpowiedział, gdyż nie miał
czym.

W tym czasie właśnie emaliowany czajnik w górze odwrócił się zakopconym dnem na dół i
naraz zapadła ciemność, w której tylko srebrne widelce migotały wesoło.
Pan Kleks stał bez głowy, bezradnie wymachując rękami.
Wyjąłem tedy z piątej szklanki błyskawicę, wygiąłem ją na kształt laski i świecąc nią sobie,
udałem się na poszukiwanie głowy pana Kleksa.
Znalazłem ją wśród pokrzyw. Była cała poparzona, co wcale nie przeszkadzało jej
podśpiewywać:
Poparzyły mnie pokrzywy, Taki jestem nieszczęśliwy!
Zwróciłem panu Kleksowi głowę, błyskawicę zaś wetknąłem obok w ziemię.
Dawała tyle światła, że było widno jak w dzień.
– Chętnie bym coś zjadł – powiedział pan Kleks.
Niestety, jedyną rzeczą, którą posiadałem, była szklanka z grzmotem.
– Doskonale! – zawołał pan Kleks. – Nie znam nic smaczniejszego od grzmotu. Przynieś go
tutaj.
Wyjąłem grzmot ze szklanki i podałem panu Kleksowi. Była to piękna czerwona kula,
przypominająca owoc granatu.
Pan Kleks wydobył z kieszeni scyzoryk, pokrajał grzmot na ćwiartki, obrał ze skórki zjadł z
ogromnym apetytem, oblizując się smakowicie.

Po chwili jednak rozległ się potężny huk i pan Kleks, rozsadzony od środka, rozerwał się na
tysiąc drobnych cząsteczek. Właściwie każda taka cząsteczka była samodzielnym małym panem
Kleksem, a wszystkie tańczyły wesoło na trawie i śmiały się cieniutkimi głosikami.
Wziąłem jedną z tych śmiejących się cząsteczek, włożyłem do siódmej, pustej szklanki, stojącej
na tacy, i zaniosłem do kuchni.

Nagle przez otwarty lufcik wdarły się z głośnym brzękiem srebrne widelce, osaczyły mnie ze
wszystkich stron, a dwa spośród nich, zdaje się, że Antoni i Albert, usiłowały dostać się do szklanki,
gdzie był maleńki pan Kleks.
Ratując go przed widelcami, szybko wstawiłem szklankę do kredensu i mocno zatrzasnąłem
drzwiczki.

W tej samej chwili obudziłem się.
Ujrzałem nad swoim łóżkiem prawdziwego pana Kleksa, który stał wpatrzony w moje senne
lusterko, szarpał sobie brwi i mówił sam do siebie:
– Sen o siedmiu szklankach… Sen o siedmiu szklankach… No, no!

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 9 >>
Ten rozdział jest częścią 8 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa