Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 21

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 21

18 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 21 PODRÓŻ W BECZCE

O świcie kapitan ustawił marynarzy w dwuszereg i zameldował o tym panu Kleksowi.
– Ma pan teraz bardzo ładne myśli, kapitanie – zauważył pan Kleks zaglądając do swego
aparatu.

Skoro podróżnicy opuścili rządową dziuplę, znaleźli się od razu przed szpalerem dzieci, które
każdemu wręczyły po bukiecie kwiatów. Droga do pałacu, gdzie stały świdrowce, również usłana
była kwiatami. Nadmakaron i Ważna Chochla powitali gości, zamiatając ziemię brodami.
Jakież było przerażenie pana Kleksa, gdy okazało się, że ze świdrowców zostały tylko mizerne
szczątki, które tu i ówdzie poniewierały się w trawie. Miało się wrażenie, że przez plac przeszedł
huragan, który zmiażdżył kabiny, pogruchotał silniki i wszystko obrócił w perzynę.
– Co to znaczy? – zawołał pan Kleks prychając z gniewu. – Kto ośmielił się zniszczyć nasze
samoloty?

– Wybacz – wymamrotał Nadmakaron. – To nasze dzieci… Nie mają żadnych zabawek, a w
świdrowcach tyle było różnych kółek, kółeczek i sprężynek… Biedne dziatki nie mogły widocznie
oprzeć się pokusie i rozebrały wszystko na kawałki… Nie powinieneś gniewać się na nie za tę
niewinną psotę. Nie przypuszczały, że świdrowce będą wam jeszcze potrzebne. Teraz mają mnóstwo
drobiazgów do zabawy… Spójrz, czy to nie wzruszający widok?

Pan Kleks przypomniał sobie, że już poprzedniego dnia zauważył w rękach dzieci równe
metalowe przedmioty, co mu nasunęło pewne wątpliwości o najeździe Metalofagów na Parzybrocję.
Teraz ze zgrozą spoglądał na pogięte tłoki, na połamane tryby, na pokrzywione stery i przekładnie, na
pokręcone płaty aluminiowej blachy, z których dzieci na skwerach budowały sobie domki.
– Jesteśmy zgubieni! – jęknął kapitan.

Bajdoci podnieśli rozpaczliwy lament. Marynarz Ambo rzucił się między dzieci i już miał
zacząć je okładać swoją bajdoliną, kiedy pan Kleks gwizdnął rozkazująco na palcach.
– Proszę zachować spokój! – rzekł dobitnie. – Trzymać się mnie! Wiem, co należy robić!
Wśród Bajdotów zapanowała cisza.
Nadmakaron stał z wyciągniętą prawą ręką, a palcami lewej przebierał

Pan Kleks zwrócił się do niego:
– Spotkało nas wielkie nieszczęście. Straciliśmy nasze świdrowce. Nie gniewamy się na
dzieci, bo nie wiedziały, że wyrządzają nam niepowetowaną szkodę. Niemniej jednak musimy ruszyć
w dalszą drogę . Liczymy na waszą pomoc. Dajcie nam statek albo jakąś dużą łódź, abyśmy mogli
jeszcze dzisiaj stąd odpłynąć.

Członkowie Ważnej Chochli pokiwali głowami i udali się na naradę. Nadmakaron drapał się w
nos i rozmyślał. Po chwili przywołał makaronowych dostojników i długo półgłosem coś im
perswadował. Wreszcie zwrócił się do pana Kleksa:
– Czcigodny panie, postanowiliśmy, oddać do waszej dyspozycji nasz najcenniejszy budynek,
naszą rządową dziuplę. Wprawdzie bardziej przypomina ona beczkę niż okręt, ale zbudowana jest
solidnie i można na niej popłynąć nawet na koniec świata. Za godzinę dostarczymy ją na brzeg. Idźcie
nad morze i czekajcie na nas.

Pan Kleks ze łzami w oczach uścisnął Nadmakarona i opanowując wzruszenie, powiedział:
– Jesteście prawdziwie szlachetnym i wspaniałomyślnym narodem. Cieszymy się, że
dostarczyliśmy waszym dzieciom rozrywki i zabawy. Niech im nasze świdrowce pójdą na zdrowie!
– Niech żyje pan Kleks! – zawołał z uniesieniem Nadmakaron.
A dzieci zaczęły skandować chórem:
– Gluk–glil–gle–gluk–glis! – i tłumnie odprowadziły podróżników na sam brzeg morza.
Niebawem w oddali rozległo się głuche dudnienie i na ukwieconym wzgórzu ukazała się
olbrzymia beczka. Toczyło ją czterdziestu czterech Parzybrodów, a za nimi gromada dziewcząt niosła
na tacach talerze z zupą szczawiową.

Z zachowaniem największej ostrożności beczkę spuszczono na wodę.
Po zjedzeniu zupy kapitan wydał komendę:
– Załoga na stanowiska!
Wkrótce zjawił się Nadmakaron i Ważna Chochla, a za nimi kilku tragarzy, którzy przywieźli
na taczkach zwoje lin wysmarowanych obficie żywicą.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Ryby, żaby i raki"

Liny te ze szczytu beczki zarzucano do wody. Po chwili wynurzyło się stado rekinów.
Żarłocznie wpiły się zębami w liny. Po czym nie mogły się już od nich uwolnić, bowiem gęsta
żywica zlepiła im szczęki na podobieństwo ciągutek.
– To jest mój wynalazek – oświadczył z dumą Nadmakaron. – Rekiny będą was holowały. A
oto żerdź, która zastąpi wam ster.

Pan Kleks serdecznie pożegnał Parzybrodów, wdrapał się na szczyt beczki i wysunął żerdź
naprzód, pod same nosy, rekinów. Gdy załoga mocno przytwierdziła do beczki jeden koniec żerdzi,
wtedy do drugiego jej końca przywiązał się marynarz Ambo sznurami, które kołysały go jak
huśtawka.

Na widok tak smakowitego kąska rekiny szarpnęły pociągając liny i równocześnie przywiązaną
do nich beczkę, Im szybciej goniły upragniony żer, tym chyżej ślizgał się po falach niezwykły statek.
Załoga zeszła na dno beczki, a tylko pan Kleks stał na wierzchu i spoglądał w stronę lądu.
„Znowu ruszam w drogę bez atramentu – myślał ze smutkiem. – Ale nie tracę nadziei. O, nie!”
Tak, tak moi drodzy. Wielcy ludzie nigdy nie tracą nadziei.

Rekiny gnały przed siebie jak opętane, wściekle bijąc ogonami o wodę. Statek oddalał się
coraz bardziej od brzegów Parzybrocji. Na wzgórzu widniała jeszcze przez pewien czas wysoka
sylwetka Nadmakarona, ale niebawem i ona zniknęła z oczu, a wąski skrawek ziemi zasnuła mgła.
Przez pierwsze dwa dni żegluga odbywała się nader sprawnie. Pogoda sprzyjała, a pomyślna
wieja popychała nawę zgodnie z przewidzianym kursem. Ambo kołysał się na końcu żerdzi i
podsycał żarłoczność rekinów, które nie szczędząc wysiłku pruły fale i niosły statek z szybkością
dwunastu supełków na godzinę. Pan Kleks zagłębiał się w samoczynną mapę, stojąc na rękach.
Obliczał odległości. Równocześnie raz po raz wymachiwał w górze nogami, wskazując w ten sposób
właściwy kierunek żeglugi. Kapitan odpowiednio przesuwał żerdź w prawo lub w lewo i w ten
sposób sterował statkiem. Załoga miała jednak bardzo kwaśne miny. Parzybrodzi zaopatrzyli bowiem
statek w dwa zbiorniki zupy szczawiowej i ten jednostajny posiłek przyprawiał marynarzy o mdłości.
Toteż pan Kleks musiał co pewien czas odrywać się od mapy i podnosić Bajdotów na duchu.
– Co za zupa! – wołał głaszcząc się po brzuchu. – Pyszności! Nigdy nie jadłem nic równie
smacznego. Trzeba być skończonym durniem, żeby nie delektować się tak wybornym smakiem.
Bodajbym do końca życia jadał taką zupę!

Po takich słowach oblizywał się wysuwając język niemal do połowy brody, po czym
pałaszował dla przykładu czubaty talerz zupy.
Tymczasem rekiny, pozbawione żeru, zaczęły stopniowo słabnąć. Po dwóch dniach mogły
zdobyć się już tylko na pojedyncze zrywy. Resztkami sił wyskakiwały nad powierzchnię wody w
nadziei, że zdołają wreszcie pochwycić Amba. Żarłocznie szczerzyły zęby, po czym z pluskiem
opadały na fale.

Trzeciego dnia o świcie, kiedy pan Kleks drzemał jeszcze w hamaku, pogwizdując przez sen
marsza krasnoludków, na dno statku zbiegł przerażony kapitan i zawołał:
– Wszyscy na stanowiska! Statek w niebezpieczeństwie!

Pan Kleks, nie przestając mruczeć i pogwizdywać, odbił się nogami od hamaka i dał susa na
pokład. Natychmiast otoczyła go wystraszona załoga. Dął straszliwy wicher. Broda pana Kleksa
rozwiewała się jak postrzępiony żaglel. Oszalałe z głodu rekiny dostały kręćka i goniąc za własnymi
ogonami, wprawiały statek w ruch wirowy. Wśród huku zawiei parzybrodzka beczka kręciła się na
wzburzonych falach jak karuzela.

Załogę ogarnęła panika. Jeden z marynarzy zdjął buty i rzucił je w spienione nurty. Inni
odrywali guziki od marynarskich bluz i ciskali je rekinom w oczy. Wzmogło to wściekłość
wygłodniałych bestii do tego stopnia, że wparły się łbami w lewy bok statku i usiłowały go
wywrócić. Sytuacja stawała się rozpaczliwa.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Trzy wężowe listki"

Wtedy to właśnie rozległ się potężny głos pana Kleksa:
– Zachować spokój! Kto nie zastosuje się do moich rozkazów, zostanie wyrzucony za burtę!
Jestem z wami i potrafię was ocalić! Wszyscy na stanowiska!
Marynarze natychmiast opanowali trwogę. Nawet Ambo przestał szczękać zębami.
– Kapitanie! – grzmiał dalej głos pana Kleksa. – Zarządzam wylanie do morza całego zapasu
zupy szczawiowej!

Niezwłocznie na rozkaz kapitana ośmiu rosłych Bajdotów skoczyło w głąb statku. Po chwili
zupa z obu zbiorników spływała z burt na wzburzoną wodę. Zgęstniałe fale opadły. Rekiny poczuły w
pyskach smakowitą strawę i uspokoiły się. Pożywna zupa szczawiowa sączyła się im przez zaciśnięte
zęby do wygłodniałych żołądków.

Pan Kleks jedną ręką uchwycił się żerdzi i na wydętym przez wiatr surducie unosił się nad
wodą jak balon, badając sytuację. Po powrocie na pokład rzekł do kapitana:
– Na rekiny nie możemy już dłużej liczyć. Wszystkie zapadły na szczękościsk, owrzodzenie
żołądków, zanik nerek i puchlinę wodną. Zajrzałem im w oczy. Na dnie oka każda z nich ma
wypisaną swoją chorobę. Długo nie pociągną. Gdy dostaną drgawek, zatopią nam statek. Zupa nie
przywróci im sił ani zdrowia.

– Co robić w tej sytuacji? – zapytał pobladły kapitan.
– Przeciąć liny – oświadczył pan Kleks, oburącz wyżymając zmoczoną brodę.
Kapitan wyciągnął z pochwy swój marynarski kordelas, wyostrzył go o podeszwę buta i
poprzecinał liny. Uwolnione bestie morskie wywróciły się brzuchami do góry i zniknęły pod wodą.
Statek pozbawiony balastu, gnany wiatrem, podyrdał przez fale na podobieństwo korka. Sztorm
ustał. Zmordowani marynarze poczuli ostry głód.
– Cóż, zupa szczawiowa nie smakowała wam – powiedział z przekąsem pan Kleks. – Teraz
przynajmniej nie będziecie grymasili.

– Jeść! – zawołał Ambo.
– Jeść! – wrzasneli chórem Bajdoci.
Pan Kleks sięgnął do przepastnych kieszeni swoich spodni i wyciągnął z nich garść ocalałych
odżywczych pastylek, które otrzymał na drogę od Patentoniusza XXIX. Kapitan ustalił racje dzienne
po ćwierć pastylki na każdego członka załogi.
– Woda nam się kończy – powiedział z troską w głosie. – Nie wiem, czy przetrzymamy do
końca tygodnia.

Ale pan Kleks tego nie słyszał. Nie chciał jeść ani pić, tylko stał na jednej nodze i myślał.
Podczas badania rekinów z kieszeni surduta wypadły mu podarunki Wielkiego Wynalazcy.
Dalekowzroczne okulary i maszynka do zgadywania myśli poszły na dno. Samoczynna mapa unosiła
się w oddali na falach. Można było na niej dojrzeć jedynie kawałek Morza Kormorańskiego i
skrawek wyspy, która, do połowy obgryziona przez ryby, przypominała raczej półwysep.
Każdy inny popadłby w rozterkę. Powtarzam – każdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten wielki
uczony stał na jednej nodze i rozmyślał. Broda jego odchylała się tym razem na południe. Po pewnym
czasie zawołał marynarzy, kazał im ustawić w pozycji pionowej żerdź, do której poprzednio był
uwiązany Ambo, i mocno trzymać w rękach. Następnie wdrapał się na jej szczyt i trzymając się jedną
ręką, zawisł w powietrzu. Wiatr wydął jego obszerny surdut, kieszenie i kamizelkę jak żagle. Po
chwili statek mknął w kierunku wskazanym przez brodę pana Kleksa. Marynarze kurczowo
utrzymywali żerdź w pozycji pionowej, a kapitan zaintonował pomocniczy hymn Bajdocji:
Kiedy siły swe podwajasz, Brzmi donośniej hasło to: Niech nam żyje Wielki Bajarz Sto lat, sto
lat, sto lat, sto!

Wszyscy ochoczo podchwycili tę wspaniałą pieśń na cześć Wielkiego Bajarza, po czym
zapadła cisza. Każdy z Bajdotów starał się ułożyć w myśli swoją codzienną bajkę.
Kiedy zapadła noc, pan Kleks zsunął się po żerdzi na dół, a załoga udała się na spoczynek.
– Ja zostaję na wachcie – oświadczył pan Kleks. – Umiem spać z otwartymi oczami, a poza tym
lubię przyglądać się księżycowi. Mój profesor z Salamanki nauczył mnie posługiwać się siłą
przyciągania księżyca w żegludze dalekomorskiej.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Na wyspach Bergamutach"

Niebawem w głębi statku rozległo się chrapanie dwudziestu siedmiu marynarzy. Tylko kapitan
opowiadał przez sen bajkę o rekinie, któremu popsuł się ząb, więc zaplombował go sobie złotą
rybką.

… Pan Kleks czuwał na pokładzie, zapatrzony w księżyc. Tuż po północy dostrzegł na nim
odbicie trójmasztowca, którego żagle podobne były do trzech obłoków. Na podstawie pobieżnych
obliczeń pan Kleks ustalił kurs trójmasztowca, jego odległość oraz przeciętną szybkość.
„O piątej piętnaście zobaczymy go z prawej burty – pomyślał. – O piątej czterdzieści pięć
będziemy go mieli na odległość głosu. O piątej trzeba zrobić pobudkę.”
Pomyślawszy tak, pan Kleks rozłożył na pokładzie swój surdut i mruknął do siebie:
– Teraz Ambroży spać się położy.

Wielki uczony lubił niekiedy na osobności mówić do rymu.
Chmury przysłoniły księżyc. W nocnej ciszy słychać było jedynie chrapanie Bajdotów,
paplaninę kapitana i plusk fal. Na powierzchni morza błyskały gdzieniegdzie elektryczne ryby. Pan
Kleks rozciągnął się na surducie i zasnął z otwartymi oczami.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 20Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 22 >>
Ten rozdział jest częścią 21 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa