Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24

23 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24 NIBYCJA

Kraj, w którym wylądował nasz uczony, zamieszkiwały istoty ludzkie, ale po raz pierwszy
zdarzyło się, że pan Kleks kroczył nie zauważony, nie budząc zainteresowania ani swoją niezwykłą
postacią, ani osobliwym ubiorem.

Mieszkańcy miasta chodzili parami i uśmiechali się filuternie. Mieli na sobie barwne chitony
tak lekkie i połyskujące, że ciała ich wydawały się przejrzyste. Również twarze tych dziwnych istot
odznaczały się nieuchwytnością rysów i chwilami sprawiały wrażenie, jakby nie było w ich nic
oprócz uśmiechów.

Domy stały wzdłuż ulic, ale składały się wyłącznie z okien i balkonów.
Na balkonach rosło mnóstwo kolorowych kwiatów. Pan Kleks zerwał jeden z nich, od razu
jednak spostrzegł, że kwiat stracił barwę i zapach, a nawet trudno było wyczuć go dotykiem palców.
Uśmiechnięte istoty snuły się po ulicach. Niektóre pracowały. Ale wykonywane przez nie
czynności były nieuchwytne dla oka. Wbijały niewidzialne gwoździe, piłowały drzewo, chociaż ani
piły, ani drzewa nie można było zauważyć. W pewnej chwili ulicą przemknął jakiś mężczyzna w
postawie jeźdźca, rozległ się nawet tętent kopyt, ale koń był zgoła niedostrzegalny.
Pan Kleks przez dłuższy czas przyglądał się ciekawie tym wszystkim zjawiskom. Wreszcie
stracił cierpliwość i zbliżył się do jednego z przechodniów.

– Proszę mi wyjaśnić, gdzie właściwie jestem? Jak się ten kraj nazywa?
Zagadnięty obdarzył go filuternym uśmiechem i przez chwilę poruszał ustami, jakby mówił, ale
głos jego pozbawiony był dźwięku, a zdania składały się ze słów bezkształtnych jak oddech.
Pan Kleks, który nigdy nie tracił przytomności umysłu, szybkim ruchem wyłuskał jeden włos ze
swojej brody i owinął go dokoła ucha. Niedosłyszalne dźwięki uderzały we włos jak w antenę i
wzmocnione w ten sposób, docierały do bębenków pana Kleksa.

Teraz rozmowa potoczyła się składnie, a opowiadanie przechodnia stało się zrozumiałe.
– Czcigodny cudzoziemcze – mówił z filuternym uśmiechem. – Kraj nasz nazywa się Nibycja.
Chyba zauważyłeś, że u nas wszystko odbywa się na niby? Wywodzimy się z bajki, której nikt dotąd
nie napisał. Dlatego też na niby są nasze ulice, domy i kwiaty. My również jesteśmy na niby.
Właściwie jeszcze nie istniejemy. Dopiero w przyszłości jakiś bajkopisarz nas wymyśli. Jesteśmy
zawsze uśmiechnięci, ponieważ nasze troski i zmartwienia są też tylko na niby. Nie znamy ani
prawdziwych smutków, ani prawdziwych radości. Nie odczuwamy prawdziwego bólu. Można nas
drapać, kłuć, szczypać, a my będziemy się uśmiechali. Taka jest Nibycja i tacy są Nibyci. Wszystko
tylko na niby.

– Przepraszam – przerwał pan Kleks, któremu już od dawna dokuczał głód. – A w jaki sposób
się odżywiacie?
– To bardzo proste – odparł Nibyta i dał znak przechodzącej w pobliżu kobiecie. Kobieta
weszła do jednego z domów i po chwili wróciła z półmiskiem, na którym dymił apetycznie befsztyk
obłożony smażonymi kartofelkami i jarzynką.

– Befsztyk z polędwicy to nasze ulubione danie – ciągnął Nibyta. – Posil się, czcigodny
cudzoziemcze.
Pan Kleks ochoczo zabrał się do jedzenia, spałaszował wszystko, co było na półmisku, ale w
żołądku nadal odczuwał pustkę. Miał wrażenie, że połknął powietrze i tylko w ustach pozostał mu
smak wybornej potrawy. Befsztyk na niby nie zawierał w sobie nic prócz smaku. To jeszcze bardziej
podrażniło głód pana Kleksa, ale opanował się i udawał najedzonego.
Nagle w oddali dostrzegł inną kobietę, niosącą pękatą butlę czarnego płynu.
– Co niesie ta kobieta? – zawołał nie panując nad wzruszeniem. – Błagam cię powiedz, co ona
niesie?
– Ech, to po prostu atrament – odrzekł Nibyta. – Czyżby interesował cię atrament, czcigodny
cudzoziemcze?

Pan Kleks, jak wyrzucony z procy, dał susa ponad głowami przechodniów, porwał z rąk
kobiety butlę i zanurzył palec w czarnym płynie. Na placu nie został nawet ślad atramentu. Wtedy pan
Kleks przechylił butlę i polał sobie dłoń czarną cieczą. Ręka pozostała czysta i sucha.
– Do diabła z takim atramentem! – ryknął pan Kleks i grzmotnął butlą o ziemię. Atrament
rozprysnął się na wszystkie strony, ale śladów nie było ani na ziemi, ani na odzieży przechodniów.
Nawet szkło z potłuczonej butli ulotniło się i zginęło.
Nibyta zbliżył się do pana Kleksa.

– Zapomniałeś, że jesteś w Nibycji – rzekł z filuternym uśmiechem. – Przecież atrament mamy
także na niby.
Wielki uczony milczał. Dokoła parami snuli się przechodnie nie zwracając na niego uwagi.
Nawet nie dostrzegli wybuchu jego gniewu ani przykrego zajścia z atramentem. Wszyscy uśmiechali
się filuternie, jakby chcieli powiedzieć: „Przecież to wszystko jest tylko na niby”.
Gdy po pewnym czasie pan Kleks ocknął się z odrętwienia, znajomy Nibyta już odszedł, a
raczej rozpłynął się w tłumie. Zresztą i tłum rozpływał się w niebieskiej mgle zmierzchu, a tylko tu i
ówdzie widniały jeszcze filuterne uśmiechy.

Pan Kleks szybkim krokiem ruszył przed siebie, pragnąc opuścić ten nie istniejący kraj. Skręcił
w prawo, ale okazało się, że idzie w lewo. Gdy postanowił iść w lewo, okazało się, że skręca w
prawo. Błądził po ulicach, które nie były równoległe, ani poprzeczne. Krążył po placach
zawieszonych w powietrzu jak mosty, wracał raz po raz na to samo miejsce, z którego rozpoczął
wędrówkę, ale znajome ulice przybierały co chwila inny wygląd.

Broda pana Kleksa poruszała się niespokojnie, myląc kierunek. W zapadającym zmierzchu
snuły się tu i ówdzie cienie niewidzialnych dla oka postaci. Lampy, zapalone w oknach, połyskiwały
nie dając światła.

Pan Kleks coraz szybszym krokiem przebiegał kręte ulice, mijał tajemnicze przejścia,
przemykał się pod arkadami nie istniejących domów i nie mógł znaleźć wyjścia z tego dziwnego
miasta. Sapał ze zmęczenia, ale nie tracił nadziei, że w końcu uda mu się przedostać do jakiegoś
rzeczywistego kraju.

W pewnej chwili, kiedy stał na jednej nodze głęboko zamyślony, z pobliskiego zaułka wybiegł
pies, który właściwie nie był psem, a tylko zarysem psiego kształtu. Przypominał tyleż pudla, co
jamnika, a równocześnie mógł uchodzić za szpica, chociaż ogon miał krótki jak foksterier.
Pies podszedł do pana Kleksa, przez chwilę obwąchiwał go pilnie ze wszystkich stron, po
czym przyjaźnie merdając ogonem, zaczął ocierać się o nogi. Nasz uczony przemówił kilka słów w
psim języku, a nawet szczeknął przymilnie, jak to czynią zazwyczaj kundle, gdy spotykają kogoś
obcego.

Pies, który nie był właściwie psem, odpowiedział dwukrotnym bezdźwięcznym szczeknięciem.
Było to całkiem oczywiste, że zgodnie z psim charakterem nie może oprzeć się przyjaznym dla
człowieka uczuciom. Podskakiwał radośnie, obiegał i wracał, węszył, merdał ogonem i wszelkimi
sposobami pragnął wyrazić swoje zadowolenie. Tem nibycki pies, istniejący tylko na niby, krył w
sobie widoczne miejsce na prawdziwe psie serce, bowiem łasił się do pana Kleksa, świadcząc mu
przywiązanie i okazując właściwą psiej naturze wierność, której nie miał komu okazać.
Pana Kleks przykucnął i pozwolił lizać się po twarzy, chociaż liźnięcia te były niewyczuwalne.
Głaskał psi łeb, domyślając się jedynie pod palcami miękkiej sierści i wilgotnego nosa.
Po wymianie wzajemnych serdeczności niby pies, który był psem tylko na niby, dał panu
Kleksowi do zrozumienia, żeby szedł za nim. Droga prowadziła przez labirynt uliczek, to w jednym,
to znów w przeciwnym kierunku, z góry i pod górę, tędy i owędy.

Pan Kleks ufnie kroczył za swoim przewodnikiem, aż wreszcie znalazł się w starym,
zapuszczonym parku. Osobliwa roślinność i rzadkie gatunki drzew robiły jednak wrażenie całkiem
prawdziwych. Przedzierając się przez gąszcze bujnego zielska, nasz uczony z radością parzył sobie
ręce o pokrzywy i upewniał się w ten sposób, że opuścił już granice Nibycji i wrócił znowu do
rzeczywistego świata. Równocześnie zauważył, że jego czworonożny przewodnik znikł. Tylko w
oddali słychać było szum wiatru podobny do żałosnego psiego skomlenia.
– Żegnaj, piesku – szepnął ze smutkiem pan Kleks, gdyż przypomniał sobie pudla, którego
stracił przed dwoma laty. Gotów był nawet przypuszczać, że to cień wiernego psa przybiegł z
tamtego świata, aby wyprowadzić swego dawnego pana z Nibycji.

W parku dwa gadające szpaki prowadziły ze sobą rozmowę, która zainteresowała pana Kleksa.
– Poznajesz tego brodacza? – spytał jeden.
– Poznaję – odparł drugi. – Pamiętam, jak przed rokiem wsiadał na statek, żeby udać po
atrament.
– Tra–tra–trament! – zawołała sroka i poleciała w kierunku wysokiego muru, którego
wieżyczki rysowały się w oddali.
„Tam będzie wyjście” – pomyślał pan Kleks i przyspieszył kroku, zaczepiając brodą o krzaki
berberysu i głogu.
Istotnie, w murze, który ciągnął się na całą szerokość parku, widniały jedna przy drugiej
niezliczone furtki okute żelaznymi listwami. Na każdej furtce umieszczona była zmurszała tablica z
napisem pokrytym liszajem rdzy.

Pan Kleks, wytężając wzrok, przystąpił do odczytywania napisów. Zawierały one dobrze mu
znane nazwy geograficzne. Niektóre z nich wymawiał głośno i dobitnie:
Bajdocja Abecja Patentonia Wyspy Gramatyczne Kraj Metalofagów Parzybrocja Przylądek
Aptekarski
„Wszystko to jest już poza mną” – pomyślał i szybko zaczął przeszukiwać przepastne kieszenie
swoich spodni.
– Mam! – zawołał wesoło, wyciągając z nich srebrny, uniwersalny kluczyk.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Żuk"

Podbiegł do furtki z napisem „Bajdocja”. Kluczyk pasował. Zardzewiały zamek zgrzytnął,
zaskrzypiały zawiasy, posypał się mur i furtka ustąpiła. Pan Kleks pchnął ją z całej siły. Oczom jego
ukazało się znajome miasto, a pośrodku wysoka góra Bajkacz.
Pan Kleks odetchnął z ulgą, zatrzasnął za sobą furtkę i ruszył w kierunku marmurowych
schodów. Przeskakując po kilka stopni, wbiegł na sam szczyt góry i stanął u bram pałacu Wielkiego
Bajarza. Z tarasu rozpościerał się widok na tonącą w kwiatach Klechdawę. Z oddali dolatywał
chóralny śpiew bajdockich dziewcząt i dźwięki bajdolin.

Ale pan Kleks nie widział nic i nic nie słyszał. Wszedł do pałacu i minął dwadzieścia siedem
sal, w których zasiadali Bajdalowie tudzież inni dostojnicy państwowi. Nikogo jednak nie dostrzegał
ani nie odpowiadał na pozdrowienia. Jego twarz wyrażała niezwykłe napięcie, a w mózgu lęgły się
czarne myśli, które spływały do serca, przenikały do krwi, ogarniały całe jestestwo.
W Sali Herbowej stanął nieruchomo, wysiłkiem woli wstrzymał oddech i zastosował słynną
metodę doktora Paj–Chi–Wo, zwaną „Spiralnym kręćkiem pępka”. Dzięki temu skomplikowanemu
ćwiczeniu doprowadził wnętrzności do całkowitej przemiany, a jednocześnie przeobraził
odpowiednio swój kształt zewnętrzny. Podobny zabieg wolno stosować wyłącznie w wypadkach
skrajnej ostateczności.

Tak, tak, moi drodzy! Ten wielki człowiek zdolny był do wielkich poświęceń, zwłaszcza jeżeli
w grę wchodził honor i poczucie obowiązku.
Toteż kiedy pan Kleks wszedł wreszcie do ostatniej sali i na przeciwległej ścianie zobaczył
zwierciadło, zbliżył się do niego, stanął na jednej nodze i zaczął się przyglądać własnemu odbiciu.
Oto w lustrze odbijała się pękata butla płynu, zamknięta kryształowym korkiem w kształcie
główki. Główka ta była jak dwie krople wody podobna do głowy pana Kleksa. Przemknęła przez nią
jedna tylko myśl:

„A więc spełniłem obietnicę! Nie będę nazywał się Alojzy Bąbel!”
Inne myśli okazały się już niepotrzebne, gdyż właśnie w tym momencie Wielki Bajarz sięgnął
po butlę, pióro w atramencie i z wielkim ukontentowaniem zaczął kaligrafować na pięknym
czerpanym papierze tytuł swojej najnowszej bajki:
Podróże pana…
Nie dokończył jednak, gdyż z pióra spadł ogromny czarny kleks i rozpłynął się po papierze.
Trzeba było sięgnąć po następny arkusz i zacząć pisać na nowo.
––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

TRYUMF PANA KLEKSA
––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––
PTASIA HISTORIA
Akademię pana Kleksa ukończyło w tym roku trzech Aleksandrów, dwóch Anastazych, czterech
Albinów, dwóch Agenorów, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem było nas siedemnastu.
Wręczając nam dyplomy, pan Kleks na każdym z nich kładł swój podpis, ozdobiony wszelkimi
możliwymi zakrętasami i zawijasami, jakie tylko zdołała wymyślić kaligrafia na przestrzeni wieków.
Po wspólnym uroczystym obiedzie odśpiewaliśmy chórem hymn Akademii, po czym pan Kleks,
stoją swoim zwyczajem na jednej nodze, wygłosił do nas pożegnalne przemówienie. Wryło się ono w
moją pamięć na całe życie.

– Moi drodzy – powiedział pan Kleks – po latach ogromnych wysiłków napełniłem wasze
puste głowy mądrością, o której w innych uczelniach nikomu nawet się nie śni. Wiecie, że
wynalazłem własną metodę wlewania oleju do głowy. Dzięki temu wam, którzy przybyliście do
mojej Akademii jako kapuściane głowy, zdołałem zaszczepić wiele rzadkich umiejętności i z
nieuków uczyniłem młodych uczonych. Wzmocniłem też waszą pamięć przy pomocy soku
malinowego i nalewki na piegach. Mam więc nadzieję, że potraficie przekazać zdobytą wiedzę
następnym pokoleniom i rozsławić moją Akademię na cały świat. Każdy z was pójdzie odtąd własną
drogą, a ja… Ja muszę udać się do krainy, która na mojej mapie figuruje jako Alamakota. O ile
pamiętacie, utknęli tam przed laty bajdoccy żeglarze. Obowiązek nakazuje mi ich odszukać. Żegnam
was, moi drodzy! Pa–ram–pam–pam! Pa–ram–pam–pam!

Po tych słowach pan Kleks wydął policzki i na połach surduta uniósł się w powietrze, jak to
czynił zwykle, gdy zamierzał wyruszyć w podróż. Przez chwilę krążył jeszcze ponad naszymi
głowami, po czym wymknął się przez okno, wzbił w górę i odpłynął w kierunku południowo–
wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawiała za sobą jasną smugę, a okulary posyłały nam
pożegnalne migotliwe „zajączki”. Długo jeszcze widzieliśmy w oddali ulatującą postać ukochanego
profesora, która z minuty na minutę stawała się coraz mniejsza, aż w końcu znikła nam z oczu.
Pożegnałem kolegów, spakowałem zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka drobnych
sekretów, które wygrałem od pana Kleksa w „trzy wiewiórki”, i radośnie pomknąłem do domu na
ulicę Korsarza Palemona.

Mieszkanie rodziców zastałem jednak zamknięte.
Stary dozorca Weronik dostał na mój widok długotrwałej czkawki. Niegdyś nazywał się po
prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyjął imię po swojej zmarłej żonie Weronice. Tak bardzo ją
kochał, iż pragnął w ten sposób utrwalić jej pamięć wśród lokatorów.
Czekałem jakiś czas, aż minie mu atak czkawki, w końcu zniecierpliwiony uderzyłem go
kilkakrotnie w plecy tobołkiem z książkami. Weronik parsknął, wykonał parę przysiadów i
oświadczył tajemniczo:
– Pan Niezgódka, czyli pański ojciec, na wiosnę tego roku zmienił się w szpaka i wyfrunął z
domu. Nawet nie zatrzepotał na pożegnanie. Wyfrunął i tyleśmy go widzieli. A pani starsza włożyła
kapelusz z kwiatkami, wzięła pod pachę elektroluks i poszła do lasu robić porządki. Wszystko to
stało się z powodu paczki, którą przyniósł listonosz. Bo jak tylko listonosz wsiadł na rower i
odjechał, pan Niezgódka zaraz wyfrunął.

Wiedziałem, że Weronik jest dziwak i że po śmierci żony zdziwaczał jeszcze bardziej, toteż nie
wdawałem się z nim w dalsze rozmowy, lecz wziąłem klucz i wszedłem do mieszkania. Zastałem w
nim straszliwy nieład. Wszędzie pełno było damskich kapeluszy, wstążek i sztucznych kwiatów. W
kuchni piętrzyły się nie zmyte naczynia, a w jadalni z żyrandola zwisały wianki suszonych grzybów,
przeważnie muchomorów. Pod nogami chrzęściły rozsypane ziarna, używane do karmienia kanarków.
W gabinecie ojca na biurku, na szafach, na etażerkach poustawiane były rozmaite wypchane ptaki.
Ptasie pióra walały się po podłodze, a kolorowy puch unosił się w powietrzu.

Zauważyłem już w dzieciństwie, że ojciec miał w twarzy coś ptasiego. Teraz mogłem
stwierdzić, że głowy wypachanych ptaków dziwnie przypominają mi twarz ojca. Kiedy zaś wziąłem
się do sprzątania i całą tą ptasią kolekcję wyniosłem na balkon, zielona papuga, którą nieostrożnie
przydepnąłem, wydała skrzeczący dźwięk, do złudzenia przypominający głos mego kochanego ojca.
Uwijałem się do późnego wieczora, żeby mieszkanie jako tako doprowadzić do porządku.
Następnie wszystkie pokoje pozamykałem na klucz, zachowując dla siebie jedynie gabinet.
Przemeblowałem go, wyniosłem zbędne sprzęty, a także wszystkie książki, jako że ojciec zbierał
wyłącznie oprawy, usuwając z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane stronice. Za to wszystkie
tytuły wyciśnięte na grzbietach umiał na pamięć. Treść książek wymyślał i pisał sobie sam, według
własnego upodobania, a po skończonej pracy stosy zapisanych kartek wrzucał do pieca. Kiedy zaś
później zachodziła potrzeba, pisał książkę na nowo, za każdym razem inaczej.

Na szafie postawiłem wypchanego sokoła i włożyłem mu na dziób okulary, żeby mi
przypominał mego ukochanego ojca. Nakręciłem też wszystkie zegary i każdy nastawiłem na inną
godzinę. Po prostu nie chciałem przeszkadzać sobie w pracy obserwowaniem czasu. Wreszcie na
drzwiach przytwierdziłem tabliczkę, na której widniał napis:
ADAM NIEZGÓDKA Absolwent Akademii Ambrożego Kleksa Doktor Filologii Zwierzęcej
Tak, tak, moi drodzy! Był to pracowity dzień, pełen przeżyć i niespodzianek.

Gdy jeden z zegarów wskazywał północ i wypachana kukułka, naśladując głos mego ojca,
zakukała dwanaście razy, położyłem się spać. Ojciec w latach mego dzieciństwa zawsze wieczorem
otulał mnie kołdrą i kukał na dobranoc. Tej nocy śnił mi się Weronik fruwający na uskrzydlonym
elektroluksie, ale do snu tego nie przywiązywałem większej wagi.

Nazajutrz, nie tracąc czasu, zabrałem się do moich zajęć. Od kilku lat prowadziłem studia nad
żabim językiem i miałem na ukończeniu słownik porównawczy żabich gwar w jeziorach i w stawach.
Nadto na zamówienie Instytutu Spraw Zmyślonych podjąłem się opracowania odmiennych zasad
wymowy psiego „hau” i kociego „miau” w dwudziestu sześciu językach i narzeczach Dalekiego
Wschodu. Nie będę również taił, że od dawna już głowiłem się nad transkrypcją bzykania komarów
na chór i orkiestrę dętą, gdyż bardzo kocham muzykę, zwłaszcza różne pa–ram–pam–pam oraz pi–
lim–pim–pim znane mi z Akademii pana Kleksa.

W chwili gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych.
Pobiegłem do przedpokoju w nadziei, że to może rodzice. Tymczasem na progu ukazał się listonosz, a
za nim Weronik. Musiał być bardzo przejęty, gdyż znowu miał atak czkawki.
Listonosz urzędowym ruchem podał mi paczkę i powiedział tylko jedno słowo:
– Pokwitować.

Pokwitowałem. A ponieważ nie miałem drobnych, ofiarowałem mu wypchanego drozda.
Listonosz na chwilę się ożywił i rzekł:
– A nie ma pan przypadkiem szpaka?
I nie czekając na odpowiedź, zbiegł beztrosko po schodach. Ale Weronik został. Minął mu już
atak czkawki, więc idąc za mną do gabinetu, mówił tajemniczym szpetem:
– Taką samą paczkę dostał pan starszy. I zaraz potem wyfrunął. Widziałem to własne oczy!
Trzeba uważać. Radzę zamknąć balkon, bo i panu może się to przytrafić. Ostrożność przede
wszystkim. Pan Chryzantemski upuścił pewnego razu z balkonu trzeciego piętra złotą rybkę. Wszyscy
okropnie się przejęli, musiałem sprowadzić weterynarza. Weterynarz ją odratował, owszem, ale
biedaczka stracił kolor. Nie jest już złotą rybką, za przeproszeniem. O, nie!

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Spółka kota z myszą"

Słuchałem tej paplaniny z roztargnieniem, a równocześnie rozwijałem paczkę. Była okręcona
kilka razy w papier i za każdym razem osobno przewiązana sznurkiem. Przecinałem sznurki,
zdzierałem papier, aż wreszcie pozostało mi w rękach małe drewniane pudełeczko.
Weronik przylgnął twarzą do mego ramienia. Z ciekawości zaniemówił i w milczeniu chuchał
na mnie piwem.

Ostrożnie otworzyłem pudełeczko. Wewnątrz leżał guzik. Duży czarny guzik. Natychmiast
odżyła mi w pamięci opowieść szpaka Mateusza o guziku od cudownej czapki bogdychanów.
Pamiętacie chyba tę osobliwą historię przemiany księcia w szpaka, historię, która przed dziesięciu
laty obiegła cały świat. A więc wszystko stało się teraz jasne i rozumiałe, zwłaszcza gdy odczytałem
włożoną do pudełeczka kartkę. Wypisane były na niej słowa następujące: „Zwracam tę błahostkę,
którą znalazłem w basenie fontanny. Alojzy B”.

No tak! Oczywiście! Ojciec niebacznie przekręcił podesłany mu podstępnie guzik i zamienił się
w szpaka. A potem wyfrunął i niechcący upuścił guzik do fontanny. Dlatego nie mógł już odzyskać
swej normalnej postaci. Matka zaś poszła do lasu na poszukiwanie ojca i zabrała z sobą elektroluks,
żeby bronić go przed drapieżnikami. Pamiętała, że nasz kot Hieronim na widok elektroluksu z
przerażenia prychał i uciekał na dach.

Kochana matka! Zawsze była kobietą dzielną i nieustraszoną. Podczas burzy, na przykład, nad
głową ojca trzymała na kształt piorunochronu szpilkę od kapelusza. A kiedy było ślisko, sypała przed
nim kaszę jaglaną, żeby się nie przewrócił. Zresztą do niczego innego kasza ta się nie nadaje, gdyż
nikt z nas w domu jej nie jada. Także i tym razem matka poszła za ojcem uzbrojona w elektroluks.
Wprawdzie w lesie na ogół trudno znaleźć źródło prądu do elektroluksu, ale znając matkę
wiedziałem, że raczej sama zamieni się w akumulator, niż miałaby opuścić ojca w
niebezpieczeństwie.

– Taki sam guzik dostał pan starszy w poprzedniej paczce – powiedział Weronik. – A ten to
jest pewno do pary. Trzeba uważać. W guziku może być trucizna albo dynamit.
Mówiąc te słowa, Weronik nawet nie przypuszczał, jak bliski był prawdy. Gdy bowiem raz
jeszcze spojrzałem na kartkę i zobaczyłem podpis „Alojzy B”, od razu rozjaśniło mi się w głowie.
Oczywiście, Alojzy B. – to Alojzy Bąbel, nadzwyczajny twór pana Kleksa, sztuczny,
zmechanizowany człowiek, który wymknął się spod władzy swego konstruktora i stał się
nieobliczalny. A teraz mści się na mnie i na mojej rodzinie za to, że go kilkakrotnie zdemaskowałem.
Alojzy Bąbel posiadał bowiem zdumiewającą zdolność podszywania się pod innych ludzi i tylko ja
jeden umiałem go z miejsca rozpoznać.

Podobnie i teraz zjawił się jako fałszywy listonosz. Naprzód przyniósł guzik od czapki
bogdychanów memu ojcu i ściągnął na niego fatalną przemianę w ptaka, a obecnie podsunął guzik
mnie, aby ze mną stało się to samo. Wybiegłem na balkon i rzeczywiście w oddali, na końcu ulicy,
dostrzegłem Alojzego zmykającego na rowerze, który, o ile zdołałem rozpoznać, przerobiony był z
okularów mego ojca.
– Panie Weroniku – zawołałem z rozpaczą – musimy zacząć działać! Ojciec ma taką krótką
pamięć, że nawet kiedy był jeszcze sobą, zapominał często, gdzie mieszka, i matka musiała wysyłać
po niego kota Hieronima. A teraz, odkąd obudziły się w nim ptasie instynkty, nie wróci już z całą
pewnością.

– Może by znowu wysłać Hieronima po pana starszego? – powiedział niepewnie Weronik.
– Co za pomysł! – obruszyłem się na starego dozorcę. – Kota wysyłać po ptaka? Nie panie
Weroniku! Musimy sami udać się na poszukiwania.

Weronik uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
– Na świecie jest ptaków 175834449537. Na to, żeby odnaleźć wśród nich pana starszego,
trzeba byłoby szukać 17537 lat. Trochę za dużo. Odpada.
Po tych słowach Weronik wyszedł na balkon. W namyśleniu zaczął z wolna obskubywać
wypchane ptaki i rzucać pióra na wiatr.

Zastanawiałem się przez chwilę czy nie pójść w ślady ojca i nie zamienić się przy pomocy
guzika w ptaka, co ułatwiłoby mi poszukiwanie rodziców.
Zachodziła jednak obawa, że mogę przemienić się, dajmy na to, w indyka albo koguta, które
także należą do gatunku ptaków, ale nie umieją fruwać, jak należy. Z takiej przemiany nie odniósłbym
oczywiście żadnego pożytku. A co gorsza, nie miałem pewności, czy zdołam później odzyskać swój
obecny kształt. Natomiast pozostawanie przez resztę życia wśród kur i indyczek, pomimo że
studiowałem ich gwary, nie wydawało mi się karierą godną uczonego.

Po rozważeniu tych wątpliwości zamknąłem guzik w szufladzie biurka, klucz zaś wyrzuciłem
przez okno, żeby nie mieć pokusy i nie móc przypadkiem przez sen sięgnąć do szuflady, gdyż jak
wiadomo, w snach dzieją się nieraz różne dziwne rzeczy niezależnie od naszej woli.
Przez ten czas Weronik zdążył już oskubać większość wypchanych ptaków i nad ulicą unosiła
się chmura kolorowych piórek. Ludzie powychodzili na balkony i spoglądali w niebo, sądząc, że to
pada pierzasty deszcz, a niektórzy wystawili wiadra żeby nałapać tej kolorowej deszczówki do
mycia głowy.

– Panie Weroniku! – zawołałem zniecierpliwiony. – Dosyć tej zabawy! Oskubał pan wszystkie
ulubione ptaki mego ojca, a na domiar złego narobił pan takiego deszczu z piór, że nawet
najmądrzejszy ptak musi stracić orientację. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mieście nie potrafi już
rozpoznać ulicy Korsarza Palemona.

Weronik zaczerwienił się i zagryzł wargę, żeby powstrzymać czkawkę. Jego łysą głowę okalał
puch siwych włosów. Gdyby zapuścił brodę, stałby się podobny do świętego Mikołaja. Miał na
sobie wytarty serdak, płócienne błękitne spodnie i stare żołnierskie kamasze zasznurowane drutem
telefonicznym.

– Panie Weroniku – ciągnąłem po chwili złamanym głosem – jest tylko jeden człowiek na
świecie, który mógłby pomóc. Tym człowiekiem jest profesor Ambroży Kleks.
– No to leć pan do niego! – zawołał stary dozorca i zatrzepotał rękami.
– Niestety! – odrzekłem z westchnieniem. – Pan Ambroży Kleks właśnie wczoraj wyprawił się
do Alamakoty. Muszę natychmiast wyruszyć w podróż. Muszę gonić pana Kleksa. Szkoda, że
Hieronim gdzieś się zapodział, bo mógłby mi towarzyszyć. Przykra to rzecz podróżować samotnie.
– E tam! – zauważył Weronik. – Z kota pożytek niewielki. Lepszy byłby pies albo koń.
– Panie Weroniku – powiedziałem nieśmiało – a może by tak pan… Co?… Na stare lata
przydałoby się panu przewietrzyć. Mam trochę oszczędności, wystarczy na dwóch.

Weronikowi zaświeciły się oczy, ale po chwili zgasły.
– Jestem dozorcą z dziada pradziada – oświadczył z godnością. – Nie zostawię domu bez
opieki.
– A czy nie mógłby ktoś pana zastąpić?
– Mnie? Zastąpić? – obruszył się Weronik. – Ja, panie, pięćdziesiąt lat wytrwałem na
stanowisku. Znam każdą szparę w tym domu! Każdą mysz! Każdą stonogę! Mnie – zastąpić! Coś
podobnego! Zaraz… Zaraz… Chwileczkę… Gdyby pan Chryzantemski się zgodził, jemu jednemu
mógłbym zaufać. Tak! To jest myśl! Pan Chryzantemski!
Po tych słowach Weronik pokiwał do mnie porozumiewawczo kciukiem prawej ręki i wybiegł
z mieszkania.

Zrozumiałem, że poczciwy, szlachetny dozorca nie opuści mnie w nieszczęściu. Przyniosłem z
komórki kufer i zabrałem się do pakowania. Kolejno układałem w kuferku: nieprzemakalny
kombinezon trochę bielizny, wysokogórskie buty, tropikalny hełm, płetwy do nurkowania, harpun
myśliwski, niezbędne narzędzia, a nadto globus, kompas, latarkę elektryczną, cukier w kostkach i na
koniec – wypchanego sokoła. „””

W chwili gdy kończyłem pakowanie, ktoś zadzwonił do drzwi. Był to ten sam listonosz, który
rano przyniósł paczkę. Wręczył mi klucz ze słowami:
– To od biurka szanownego pana. Wypadł panu przez okno na ulicę…
Złapałem go za klapę marynarki i zawołałem:
– Alojzy, to ty! Poznaję cię! Teraz rozprawię się z tobą, nicponiu!

Zanim jednak zdążyłem dokończyć zdanie, Alojzy szarpnął się zostawiając w mojej zaciśniętej
dłoni odprutą klapę i błyskawicznie zjechał po poręczy schodów na dół.
– Ręka za krótka, panie Niezgódka! – krzyknął znikając w kolorowej zamieci piór.
Weronik słysząc wrzawę na schodach zjawił się natychmiast, ale nie był sam. Był w
towarzystwie pana Chryzantemskiego.
– Załatwione! – powiedział. – Jadę z panem!
Zauważyłem, że pan Chryzantemski miał już na sobie serdak Weronika, stanowiący widocznie
oznakę dozorcowskiej władzy.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 4

– Ruszamy! – rzekłem zdławionym głosem. – Ale musimy na każdym kroku wystrzegać się
Alojzego Bąbla. Pan go jeszcze nie zna. Niech pan jednak zapamięta to imię: Alojzy Bąbel!
– Alojzy Bąbel – powtórzył posłusznie Weronik.
Niebawem szliśmy w kierunku portu. Pan Chryzantemski postanowił nas. odprowadzić i teraz
pchał wózek, na którym znajdował się mój kuferek, plecak Weronika oraz obie nasze teczki, jako że
bez teczek ludzie przyzwoici nie podróżują.

W porcie oczekiwało mnóstwo rozmaitych statków, a ich kapitanowie głośnym nawoływaniem
zapraszali pasażerów:
– Panie! Panowie! Kto do Wschodniej Rododyndii? Kto do Wybrzeża Kabanosów? Dzisiaj
ostatni rejs do Północnej Kalafonii!
– Kto do Zachodnich Rajstopów? Proszę wsiadać!
– Za godzinę odjazd do Południowych Bryndz!
– Kto na wyspy Remanentów? Tylko u mnie tanio i bezpiecznie!
– Kto chce polować na krokodyle? Mam jeszcze jedną kajutę do Przylądka Kości Szpikowej!
Tanio i wygodnie! Dzieci płacą połowę!

Wybraliśmy statek, który płynął na południowy wschód, gdyż ten właśnie kierunek obrał pan
Kleks wyruszając do Alamakoty.
Statek nazywał się „Płetwa Rekina” i służył do przewożenia rozmaitych ładunków, ale w trzech
kajutach mógł pomieścić siedmiu pasażerów. Kapitan, stary wilk morski, nic nie słyszał o
Alamakocie. Zresztą nie mógł słyszeć, gdyż był głuchy jak pień.

Mieliśmy kajutę przytulną, chociaż ciasną. Weronik, wierny powołaniu wytrawnego dozorcy,
przystąpił natychmiast do pucowania wszystkich części metalowych oraz szyby okrągłego okienka.
Dwie pozostałe kajuty zajmował pewien hodowca róż, pan Lewkonik, z pięcioma córkami. Wybrał
się z nimi w podróż, gdyż każdą z nich postanowił wydać za mąż za ogrodnika innego kraju. Pan
Lewkonik był bardzo gruby i miał tak wielki brzuch, że gdy siadał do stołu, nie mógł dosięgnąć
talerza i dlatego nigdy nie najadał się do syta. Córki pana Lewkonika nie odznaczały się urodą, ale
ich ojciec twierdził, że ogrodnicy nie muszą szukać u żon piękności, albowiem mają jej pod
dostatkiem w kwiatach.

Całe dni spędzaliśmy na pokładzie, korzystając ze słońca i pogody. Morze było spokojne, niebo
bezchmurne. Marynarze grali w kości albo spali na swoich kojach, czuwał tylko sternik. Natomiast
kapitan, siedząc na zwoju lin, rozwiązywał krzyżówki i raz po raz wołał do nas rozkazującym
głosem:
– Rzeka na siedem liter! Hej tam… Wódz Indian, zaczyna się na „M”!… Miasto w Azji: „o” w
środku, „o” na końcu! Hej!… Używa się do latania, dziewięć liter wspak! Hej!
Żadna jednak z naszych odpowiedzi nie docierała do kapitana, gdyż jak wspominałem, był on
kompletnie głuchy. Dlatego też po pewnym czasie zorganizowaliśmy pocztę łańcuszkową.
Przekazywaliśmy kartki z rąk do rąk i przesyłaliśmy kapitanowi odpowiedzi na piśmie.
Pan Lewkonik zakasał rękawy, włożył na głowę niebieski melonik, który miał go chronić od
słońca, i zabrał się do sadzenia róż na pokładzie. Pomimo że był bardzo groby, poraszał się z
lekkością balonika. Ułożyłem nawet o nim piosenkę, a śpiewaliśmy ją wszyscy chórem:
Nasz pan Lewkonik Włożył melonik I wyhodował róże, Nasz pan Lewkonik Tak jak balonik
Unosi się ku górze. Kto ma wazonik, Dostanie róży kwiat, A pan Lewkonik W daleki ruszy świat.
I rzeczywiście już po paru dniach w skrzyniach ustawionych wzdłuż burty rozkwitły różne
odmiany róż. Córki pana Lewkonika podlewały je stale specjalnym przyspieszającym płynem, dzięki
czemu rozwijały się niezwykle szybko.

zwabiły na pokład mnóstwo przelotnych ptaków. Ponieważ znam kilkadziesiąt ptasich
gwar i narzeczy, mogłem prowadzić z nimi rozmowy w nadziei zdobycia jakichś wiadomości o moim
ojcu. Pewien gołąb pocztowy obiecał mi rozgłosić odpowiedni apel do wszystkich ptaków. Na
próżno jednak czekałem na upragnioną wiadomość.
Pod wieczór trzeciego dnia przybiegł do mnie zdyszany Weronik wołając z daleka:
– Jest! Jest! Panie Adasiu, jest pan Niezgódka!

Z biciem serca pomknąłem we wskazanym kierunku. Na dziobie statku istotnie siedział szpak.
Gadający szpak. Od razu jednak zorientowałem się, że nie jest to mój ojciec. Szpak mówił bowiem
po francusku, a ojciec żywił zawsze niechęć do języków obcych. Cóż, Weronik miał rację. Wśród
miliardów ptaków trudno trafić na właściwego.

W końcu jednak udało mi się od pewnego kolibra uzyskać bezcenną wiadomość. Okazało się
bowiem, że był on już poprzednio w Alamakocie i może nam wskazać drogę do tego kraju.
Wtajemniczyłem przeto pana Lewkonika w moje kłopoty oraz wyjawiłem cel podróży. Po naradzie
postanowiliśmy wspólnymi siłami nakłonić kapitana, aby zboczył z wytkniętego kursu i zawinął do
Alamakoty. Panu Lewkonikowi opisałem Alamakotańczyków w nader zachęcających barwach i
zapewniłem go, że jest to naród zakochany w kwiatach. Powiedziałem też mimochodem:
– Alamakotańscy ogrodnicy mają tylko jedną słabość: żenią się najchętniej z cudzoziemkami.

Ta uwaga podziałała na pana Lewkonika jak prąd elektryczny. Podskoczył kilkakrotnie do góry,
nacisnął brodawkę na nosie jak guzik dzwonka i z lekkością balonika potoczył się do kapitana.
Wspomniałem już, że pan Lewkonik miał pięć niezbyt ładnych córek. Aczkolwiek był hodowcą
róż, tylko najstarsza córka miała na imię Róża. Cztery pozostałe nosiły imiona: Dalia, Hortensja,
Rezeda i Piwonia. Polubiłem te dziewczęta, a nawet wkrótce przyzwyczaiłem się do ich brzydoty.
Powiem więcej: z dnia na dzień podobały mi się coraz bardziej. Zwłaszcza Rezeda.

Ale myśli moje zajęte były głównie losem biednych rodziców. Nie schodziłem z pokładu, żeby
nie stracić kontaktu z kolibrem, który obiecał służyć nam za przewodnika. Chcąc pozyskać jego
względy, śpiewałem mu piosenki drozdów, rudzików, kosów i sikorek, a pewnego razu
zaświergotałem jak strzyżyk–wole oczko. Dopiero wtedy koliber nabrał do mnie takiego zaufania, że
gotów był uwierzyć, iż jestem ptakiem.

Gdy tak sobie ćwierkałem, na pokładzie ukazał się Weronik. Zalatywało od niego sidolem i
amoniakiem, gdyż z zamiłowania do porządku polerował okrętowe poręcze oraz wszystkie części
metalowe. Zbliżył się do mnie i powiedział tajemniczo:
– Załatwione. Pan Lewkonik urobił kapitana. Płyniemy do Alamakoty.

W tej samej chwili rozległ się tubalny głos kapitana:
– Wszyscy na stanowiska! Kurs na południowy wschód!
Spojrzałem na dziobek kolibra i podałem kapitanowi dokładny kierunek.
– Pełna szybkość! – wrzasnął kapitan. – Przeciąć zwrotnik Raka! Ster w lewo! – „Płetwa
Rekina” zwinnie pomknęła naprzód, prując fale i roztrącając delfiny. Koliber odlatywał co pewien
czas na rekonesans, po czym wracał na swoje miejsce, aby cienkim, ostrym dziobkiem jak igłą
kompasu wskazywać drogę. Podzwrotnikowe słońce prażyło niemiłosiernie.
Po pięciu dniach w oddali ukazały się zamglone zarysy lądu.
Zbliżaliśmy się do Alamakoty.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 23Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25 >>
Ten rozdział jest częścią 24 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa