Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25

24 listopada 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25 ALAMAKOTA

Dziwi was pewno, że w poprzednim rozdziale pan Kleks pojawił się tylko przez krótką chwilę,
na samym początku, a potem cały czas był nieobecny. Zdziwienie wasze jest całkiem uzasadnione,
gdyż pan Kleks, jako główny bohater tej książki, powinien być, prawdę mówiąc, stale na miejscu.
Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że uczony udał się do Alamakoty, która leży bardzo daleko,
musieliśmy więc odbyć długą podróż po to, żeby nawiązać z nim kontakt.
Szliśmy z portu całą gromadą i spotkaliśmy pana. Kleksa zupełnie przypadkowo, kiedy zjeżdżał
na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Niebawem wrócę do tego momentu, a na razie
chciałbym opowiedzieć wam o Alamakocie.

Jest to jeden z tych ciepłych krajów, dokąd na okres chłodów odlatują niektóre nasze ptaki.
Pomyślałem więc od razu, że kiedy u nas nastąpi zima, to kto wie, czy mój ojciec nie przyleci do
Alamakoty.

Alamakotańczycy należą do pięknej rasy, kolor skóry mają jasnokawowy, włosy ciemne, a od
innych ludzi różnią się tylko tym, że posiadają trzecią nogę. Poruszają się z szybkością antylop, a przy
tym w biegu jedna noga zawsze może odpoczywać. Bez trudu więc rozpoznawaliśmy Bajdotów,
którzy wprawdzie opaleni byli na brąz, jednak nie potrafili wyhodować sobie trzeciej nogi. Za to
dzieci, które mieli z Alamakotankami, zamiast trzeciej nogi posiadały trzecią rękę i tym różniły się od
dzieci tubylców.

Z pewnością pamiętacie, że przed laty dzielną załogę bajdockiego statku „Apolinary Mrk”
porwały na tratwie zdradliwe fale i uniosły do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po obwołaniu go
królem, panował jako Kwaternoster I.

Od tego czasu Bajdoci tak się rozmnożyli, że wszędzie spotykało się dziewczęta i chłopców o
trzech rękach. Nastąpiło też pomieszanie języków alamakotańskiego z bajdockim i powstał nowy –
alambajski, podobny do naszego. Różnica polega na tym, że po alambajsku zamiast „u” mówi się
„or”, a zamiast „o” mówi się „ur”.

Tak więc „ucho” po alambajsku brzmi „orchur”, a „noga” – „nurga”. Wyraz „kolega” wymawia
się jako „kurlega”, „but’ jako „bort”, a „kogut” jako „kurgort’.
Dla mnie, który znałem języki i narzecza zwierzęce o wiele trudniejsze, mówić po alambajsku
to była po prostu mucha, czyli morcha.
Alamakotę budowano spiralnie, a więc główna ulica wiła się w kształcie ślimaka od portu aż
do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po objęciu panowania nad tubylcami, wznieśli pomnik ku czci
Wielkiego Bajarza Apolinarego Mruka. Nazywał się on po alambajsku Apurlinary Mrork. Zresztą
Alamakotańczycy przyjęli Bajdotów od razu bardzo serdecznie, chętnie uznali wyższość ich bajek
nad własnymi, ofiarowali im swoje córki za żony i żyli z nimi w największej zgodzie pod berłem
Kwaternostra I, który okazał się władcą mądrym, a przy tym nadzwyczaj łagodnym.

Wróćmy jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze odbyło się w sposób bardzo osobliwy. Pan
Kleks na mój widok nie zdradził najmniejszego zdziwienia, lecz zapytał po prostu:
– Jadłeś już obiad?
– Panie profesorze – odrzekłem – przecież dopiero wylądowaliśmy w Alamakocie.
– Jak to? – obruszył się pan Kleks. – Przed godziną grałeś ze mną w „trzy wiewiórki” i
wygrałeś samogrający guzik…

– Ja? –zawołałem zdumiony. – Panie profesorze, to jakieś nieporozumienie!
– Pan profesor na pewno żartuje – wtrącił Weronik.
Pan Kleks stanął znacząco na jednej nodze, a córki pana Lewkonika otoczyły go kołem i
spoglądały z zaciekawieniem na ruchy jego brody.
– Zaraz… zaraz… – wymamrotał pan Kleks. –Czyżby to był twój sobowtór? No tak, zaczynam
coś niecoś miarkować…
– Alojzy Bąbel! – zawołałem przerażony.
– Tak, Adasiu, Alojzy Bąbel… Już od kilku dni podszywa się pod ciebie, a ja go nie
rozpoznałem. Cóż to za szelma!

Pan Lewkonik, którego wtajemniczyłem we wszystkie moje sprawy, zbliżył się do pana Kleksa
i gdy obaj zderzyli się brzuchami, powiedział:
– Damy sobie z nim radę. Mam zagraniczny płyn owadobójczy. Środek niezawodny.
– Alojzy Bąbel to nie owad, panie łaskawy! Nie owad! Mógłby pan o tym wiedzieć, panie…
panie…
– Anemon Lewkonik – pośpieszył przedstawić się hodowca róż. – A oto moje córki: Róża,
Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Wszystkie panny na wydaniu.
– Ciekawe… – rzekł z figlarnym uśmiechem pan Kleks. – Istny ogród botaniczny.
– Pan profesor nie pamięta, ale widywaliśmy się już nieraz – wtrącił nieśmiało pan Lewkonik.
– Ja? Nie pamiętam? – obruszył się wielki uczony. – Może widywał mnie pan w snach. A
ludzie rozsądni nie wierzą w sny. Nie mówmy o tym więcej.
Tu wmieszał się stary dozorca:
– Panie profesorze ja również chciałbym złożyć panu moje uszanowanie. Nazywam się
Weronik Czyścioch, ulica Korsarza Palemona 7, wejście z bramy, dyplomowany dozorca z dziada
pradziada.

– Fiu–fiu! – gwizdnął pan Kleks. – Takich ludzi będzie mi potrzeba. Oby tylko siły panu
dopisywały.
– Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesiąt lat – rzekł Weronik – W zesztym roku w
skoku o tyczce zająłem pierwsze miejsce przed Kiełboniem, Fojdrą i Okiełźniukiem. Mógłbym
jeszcze, za przeproszeniem, stanąć do biegu maratońskiego.

Z tymi słowy chwycił pana Kleksa wpół i trzykrotnie podrzucił go do góry.
– Hip–hip–hura! Hip–hip–hura! – zawołała zgodnym chórem rodzina Lewkoników.
Po tej wymianie wzajemnych grzeczności postanowiliśmy udać się do pałacu, aby przedstawić
się królowi Kwaternostrowi I.

Na ulicach był wielki ruch, gdyż właśnie obchodzono uroczyście rocznicę lądowania Bajdotów
i dziewczęta znosiły zewsząd naręcza kwiatów pod pomnik Apolinarego Mruka. Udaliśmy się wraz z
tłumem w kierunku placu Przyjaźni Alamakotańsko–Bajdockiej, który nazwano w skrócie placem A–
B.

Pan Kleks kroczył wielce zakłopotany, tarmosząc w zamyśleniu brodę.
Nagle przystanął, owinął wąs dokoła palca i zawołał z tryumfem:
– Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu Bajdotów, wliczając w to króla
Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodzą jeszcze córki pana Lewkonika. Razem dwadzieścia dwie
osoby z gatunku dwunożnych. Trzeba sporządzić dokładny wykaz. Kto znajdzie się poza tą liczbą, kto
nie będzie figurował w spisie, a okaże się dwunożnym, tego zdemaskujemy jako Alojzego Bąbla.
Poznamy go po nogach. Oto mój plan, proszę państwa.
Słowa pana Kleksa wzbudziły ogólny podziw, a Weronik raz jeszcze podrzucił go do góry. W
tym momencie znaleźliśmy się właśnie przy pałacowej bramie.
O, tak! Pan Kleks był naprawdę genialny.

Mieliśmy właśnie wejść do pałacu i warta sprezentowała broń, gdy nagle nadleciał mój
znajomy koliberek i usiadł mi na ramieniu. Wyznał mi, że bardzo się do mnie przywiązał i że będzie
mi odtąd towarzyszył aż do pierwszych jesiennych deszczów. Koliber porozumiewał się ze mną w
narzeczu tri–tri, używanym przez ptaki południowoafrykańskie, toteż dla uproszczenia przezwałem go
Tri–Tri, co nawet pan Kleks uznał za bardzo trafne.

Pałac królewski zbudowany był z dużych muszli, zestrojonych w tak misterny sposób, że gdy
wchodziło się do sali tronowej, ich szum rozbrzmiewał dźwiękami hymnu narodowego Alamakoty.
Ponieważ muszle nanizane były na wysokie stalowe pręty, które obracały się dokoła swej osi,
nadworny muzyk odpowiednio wprawiając je w ruch, mógł zmieniać melodie i wygrywać na
muszlach stosownie do okoliczności różne alamakotańskie marsze.

Przy dźwiękach hymnu narodowego zbliżyliśmy się do królewskiego tronu, który wykonany był
w kształcie fregaty wyposażonej w żagle, ster i mostek kapitański. Z tego mostku król wygłaszał
orędzia do narodu. Trzeba bowiem pamiętać, że Kwaternoster I był starym marynarzem i zasłynął
niegdyś jako kapitan Kwaterno.

– Witam, cię królu – powiedział poufale pan Kleks. – Pozwól, że przedstawię ci moich
przyjaciół. Oto pan Lajkonik…
– Lewkonik – poprawił hodowca róż.
– Tak tak… Przepraszam… Pan Lewkonik… A to są jego kwiatuszki, czyli pięć córek… A, to
pan Wazonik…
– Weronik panie profesorze – przerwał mu stary dozorca.
– Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie przywiązuję wagi do nazwisk – rzekł wielki uczony. –
Ważny jest nie człowiek, lecz jego dzieło. O Ambrożym Kleksie ludzkość może zapomnieć, ale mój
twór, Alojzy Bąbel przejdzie do historii. Tak jak do historii przejdą czyny sławnych bajdockich
żeglarzy z królem Kwaternostrem I na czele. Niech żyje król!
– Niech żyje! – zawołaliśmy chórem, a muszle powtórzyły nasze głosy wielokrotnym echem.
Dworzanie uderzali przy tym zegarkami o podłogę, wskutek czego powstał taki zgiełk, że Tri–Tri
przerażony uciekł przez okno.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Rozrzutny wróbel"

– Jeszcze nie skończyłem! – zawołał pan Kleks uciszając Alamakotańczyków. – To jest właśnie
mój uczeń, Adam Niezgódka, o którym ci, królu, opowiadałem.
Przez cały ten czas król zajęty był gorączkowym poszukiwaniem okularów, bez których nic nie
widział, ale nie mógł ich rzecz prosta znaleźć, ponieważ nic nie widział bez okularów.
Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa. Dla wszystkich było jasne, że słowa pana
Kleksa nie docierają do króla, pochłoniętego całkowicie sprawą okularów. Natomiast nikt z dworzan
nie pośpieszył mu z pomocą, gdyż oni z kolei zajęci byli wyłącznie swoimi zegarkami.
Pan Kleks przerwał przemówienie, a i Dalia zaczęły chichotać, co mogło króla urazić. Na
szczęście pan Ludwik dostrzegł okulary wystające z królewskiego buta, przyskoczył z lekkością
balonika i dwornym gestem podał je Kwaternostrowi I. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Wtedy król wszedł na mostek kapitański i raczył tak do nas przemówić po alambajsku, co
przytaczam tu w przekładzie na nasz język: – Piękne panie, panie profesorze, panowie!

Przypuszczam, że zwrot „piękne panie” król przygotował sobie wcześniej, zanim jeszcze
znalazł okulary, przez które miał możność przyjrzeć się pannom Lewkonikównom.
– Na ziemi alamakotańskiej – ciągnął Kwaternoster I – możecie się czuć jak u siebie w domu.
Ludność kraju zajmuje się hodowlą kur. Co roku wywozimy za granicę pięćdziesiąt milionów jajek, a
za uzyskane dewizy sprowadzamy sto tysięcy zegarków. Jak mieliście okazję zauważyć, moi wierni
poddani zgodnie z wiekową tradycją uderzają zegarkami o ziemię. Nie sprzyja to niestety ich
mechanizmom. Dlatego też Alamakotańczycy cały wolny czas zużywają na rozbieranie zegarków, ale
nikt nie potrafi złożyć ich z powrotem. Co z tego wynika dowiecie się, gdy zwiedzicie nasz słynny
Rezerwat Zepsutych Zegarków. Stanowi on największą osobliwość naszego kraju…
Na podstawie słów Kwaternostera I wszyscy zebrani na sali Alamakotańczycy uderzyli
parokrotnie zegarkami o posadzkę.

Pan Kleks poprzednio słyszał już królewskie przemówienie, przerwał więc królowi i rzekł
roztropnie:
– Pozwolisz, najjaśniejszy panie, że wezmę na siebie przyjemność poinformowania moich
przyjaciół o zwyczajach tego kraju. Jeśli zaś chodzi o nas, to mamy tylko jedno życzenie:
chcielibyśmy spotkać się na twoim dworze ze wszystkimi Bajdotami, którzy osiedlili się w
Alamakocie. Mamy z nimi bardzo ważne sprawy do załatwienia.

– Świetnie! – zawołał Kwaternoster I, uradowany, że nie musi dłużej przemawiać, gdyż jak
wiadomo, prawdziwi marynarze nie lubią gadać bez potrzeby. –Zapraszam was na wieczurrne
przyjęcie; które urdbędzie się dziś z urkazji święta narurdurwegur.
Wobec zakończenia części oficjalnej król zeskoczył z kapitańskiego mostku, a minister dworu
kazał zwinąć żagle fregaty i opuścić flagę.

Kwaternoster I był to postawny, krzepki mężczyzna w sile wieku, o rudawym zaroście i ryżej
bródce w szpic. Alamakotańskim zwyczajem był obnażony do pasa, a na piersi i na ramionach miał
wytatuowaną zwycięską bitwę morską, w której rzekomo dowodził, a nawet bohatersko zginął, co
przecież było zmyślone od początku do końca.

– A zatem dur zurbaczenia wieczurrem – rzekł uprzejmie Kwaternoster I i wachlując się
palmowym liściem, opuścił salę tronową.
– Adasiu – szepnął do ucha pan Kleks – wszyscy Bajdoci, jako byli marynarze, są
wytatuowani. To ułatwi nam rozpoznanie Alojzego. Uważaj, bądź czujny!
Ponieważ mieliśmy przed sobą cały dzień, udaliśmy się na zwiedzanie miasta.
Alamakotanki wydały się nam bardzo ładne. Używają one do mycia twarzy, jak poinformował
nas pan Kleks, soku owocu gungo, który zawiera w sobie składniki upiększające. Z racji
podzwrotnikowych upałów krajowcy chodzą obnażeni do pasa, nie mają więc do czego przypinać
orderów i malują je sobie wprost na piersi. A wszelkich odznaczeń w Alamakocie jest bardzo wiele.

Za szczególnie zaszczytny uważa się Order Wielkiej Kury, następnie Krzyż Alambajskiego
Współistnienia, Order Grającej Muszli przyznawany wybitnym muzykom, Order Trzeciej Nogi za
strzelenie piłki do bramki, Krzyż Trzeciej Ręki za usmażenie najsmaczniejszej jajecznicy, a nadto
medale „Za łapanie komarów”, „Za jazdę na hulajnodze”, „Za puszczanie bąbelków” oraz wiele
innych.

Weronik zaglądał do bram domów, gdzie doraźnie udzielał dozorcom cennych rad i
wskazówek, a nawet dawał pokazy wzorowego sprzątania. Natomiast pan Lewkonik wypytywał
przechodniów o miejscowych ogrodników i notował ich adresy. Pan Kleks pogrążony był w zadumie,
na próżno więc usiłowałbym opowiedzieć mu o moich rodzinnych kłopotach. Musiałem odłożyć
rozmowę z nim do bardziej stosownej chwili, a na razie pomagałem Lewkonikównom zrywać owoce
gungo, z których wyciskały sok i nacierały sobie nim twarze.
Alamakotańczycy chętnie z nami rozmawiali, uśmiechali się życzliwie, a jeden z nich, imieniem
Zyzik, służył nam za przewodnika. Był to trzyręki młodzieniec, po czym poznaliśmy że jest synem
Bajdoty.

Zyzik potwierdził fakt, że w Alamakocie osiedliło się dwunastu Bajdotów nie licząc króla i że
sześciu spośród nich zajmuje stanowiska ministrów.
– Czy wszyscy Bajdoci są tatuowani? – zapytał od niechcenia pan Kleks.
– Wszyscy oprócz jednego – odrzekł młodzieniec.
– To on! – szepnął do mnie pan Kleks. – Ale w takim razie musi ich być o jednego więcej.
Wieczorem sprawdzimy. Liczę na ciebie!
– Pozostali – ciągnął młodzieniec – piastują również wysokie godności państwowe. Mój ojciec
na przykład jest Dyrektorem Królewskich Ogrodów i ma pod sobą pięćdziesięciu uczonych
ogrodników.
– Słyszycie, dziewczęta? – zawołał pan Lewkonik. – Pięćdziesięciu ogrodników! To coś dla
was! Niech żyje Alamakota!

Przechodnie obejrzeli się za nimi ze zdziwieniem, a Rezeda rzekła niepewnie:
– Zapominasz, ojcze, że oni są trzynożni. Która z nas potrafi dotrzymać kroku takiemu mężowi?
– Istotnie – westchnęła Dalia – takiego szybkobiegacza trudno dogonić. Łatwo może umknąć.
Biedna Dalia! Wiedziała zapewne, że nie może liczyć na swoją urodę. Spojrzeliśmy na nią ze
współczuciem wszyscy równocześnie. Spojrzeliśmy i, o dziwo, własnym oczom nie mogliśmy
uwierzyć. Sok owocowy gungo zaczął już działać. Nie tylko Dalia, ale wszystkie siostry były
zupełnie odmienione. Właściwe rysy, kształt nosa, usta, oczy pozostały te same. Ustąpiły jedynie
cechy brzydoty. Mieliśmy przed sobą pięć ślicznych, pełnych wdzięku panien.

Pan Lewkonik trzykrotnie nacisnął brodawkę na nosie, żeby przekonać się czy nie śni. Weronik
przyglądał się Piwonii z takim zachwytem, jakby zapomniał już całkiem o swojej nieboszczce żonie i
o swoich siedemdziesięciu latach. Tylko pan Kleks powiedział rezolutnie:
– Uważajcie jednak, moje drogie, żeby nie przefajnować. Żona nie powinna być za ładna.
Chciał jeszcze coś dodać, ale w brodzie zaplątał mu się jakiś ptaszek i żałośnie kwilił.
Zabrałem się ostrożnie do rozgarniania jedwabistych gąszczów słynnej samoczynnej brody. Po
żmudnych zabiegach, przy pomocy Hortensji udało mi się wreszcie uwolnić uwikłanego ptaszka.
Oczywiście byt to Tri–Tri. Usiadł mu na ramieniu, wesoło pogwizdując, i ruszyliśmy w dalszą drogę
za naszym przewodnikiem.

Jak już wspomniałem, główna ulica wiła się spiralnie od placu A–B w kierunku portu.
Przecinało ją mnóstwo poprzecznych uliczek. Trzypiętrowe kolorowe domki tonęły w kwiatach. Pan
Lewkonik z wielką znajomością rzeczy wymieniał ich łacińskie nazwy, ale nas zachwycały przede
wszystkim barwy i zapachy.

– Papaver orientale! – wołał pan Lewkonik. – Co za piękny okaz! A to – rosa multiflora! Moja
specjalność. O, proszę spojrzeć, panie profesorze, to jest dracaena fragrans! Należy ją podlewać
umiarkowanie, a za to często spryskiwać.

Nikt nie słuchał hodowcy róż, gdyż byliśmy zmęczeni, zgrzani i głodni. Wstąpiliśmy przeto do
pobliskiej zajezdni, alamakotańskim zwyczajem wypożyczyliśmy sobie motorowe hulajnogi i
ruszyliśmy jedną z bocznych uliczek w kierunku zamiejskich kopulastych budowli.
Były to kurze farmy – chluba Alamakoty. Rozpościerały się one dokoła miasta na wielkich
przestrzeniach i rozbrzmiewały nieustającym pianiem kogutów. Trzynożne i trzyrękie postacie
Alamakotańczyków uwijały się pomiędzy kurami, podbierając jajka. Kury te należą do nader
osobliwej, małomównej rasy i posługują się bardzo pierwotną gwarą, ograniczoną właściwie do
wyrażania tylko trzech pojęć. Jedno z nich to „chcę jeść i pić”, drugie – „za chwilę zniosę jajko”,
wreszcie trzecie – „proszę mi nie zawracać głowy”. Natomiast koguty zdradzają znacznie szersze
zainteresowania, trafnie przepowiadają pogodę, wskazują czas, a nadto umieją piać na głosy różne
wojskowe marsze, co jest o tyle dziwne, że w Alamakocie nie ma ani wojska, ani wojskowej
orkiestry.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Dwunastu Braci"

Opowiadał nam o tym przy innej okazji minister Pokoju, pulchny i wesoły Fajatron. Otóż
Alamakotańczycy nie posiadają armii, gdyż wzorując się na legendarnych przodkach, wolą uciekać
przed wrogiem niż ginąć w obronie swoich kur. W tym celu właśnie, przy pomocy odpowiednich
zabiegów i zastrzyków wyhodowali sobie trzecią, szybkobieżną nogę.

Weronik, którego pradziad służył w słynnej brygadzie repelentów i zginął pod Białą Muszką w
walce o wyzwolenie zielonoskórych Cytrusów, powiedział z niesmakiem:
– Wolałbym nie mieć ani jednej nogi, ale maszerować naprzód, niż uciekać na trzech nogach.
Uwaga ta pozbawiona była sensu, gdyż Alamakota nie figuruje na żadnej mapie świata. Dlatego
też nie posiada wrogów, a więc nie potrzebuje wojska ani do maszerowania naprzód, ani do
uciekania. Natomiast minister Pokoju prowadzi doroczne walki kogutów, organizuje obozy
szkoleniowe dla zawodników oraz przyznaje właścicielowi zwycięskiego koguta Przechodni
Kieliszek do Jajek. Zdobywca takiej nagrody ma prawo przez cały rok w każdą niedzielę zjadać po
jednym jajku. Jest to wielkie wyróżnienie, gdyż pozostali obywatele pozbawieni są tego przysmaku.
Jajka sprzedawane są wyłącznie za granicę, a do ich transportu służą specjalne jajostatki i
poduszkowce, które żeglują pod obcą banderą, żeby państwa ościenne nie mogły się zorientować,
gdzie leży Alamakota.

Alamakotańskie jajka różnią się od naszych tylko tym, że są różnokolorowe jak Wielkanocne
kraszanki.
Gdy wkroczyliśmy na tereny hodowlane, oczom naszym przedstawił się imponujący widok. Po
rozległych błoniach spacerowały tysiące kur, natomiast koguty w obróżkach siedziały na werandach
swoich kopulastych domków i uwiązane były do nich cienkimi łańcuszkami . O świcie i o zmierzchu
spuszczano je z łańcuszków na spotkanie z rodzinami. Wtedy właśnie miały zwyczaj piać Marsza
Ołowianych Żołnierzy i w ten sposób regulowały życie w Alamakocie, gdyż zegarki, jak wiadomo,
służyły tam do zgoła innego celu.

Olbrzymie przestrzenie jak okiem sięgnąć, zasłane były kolorowymi jajkami, które swymi
barwami zwabiały mnóstwo motyli i ptaków. Tri–Tri; fruwał i szybował wśród nich bez opamiętania
i co chwila przynosił mi wieści o świeżo zniesionych jajkach. Nie mógł jednakże nadążyć z
rachunkami, zachłystywał się własnym szczebiotem i dalsze liczby wystukiwał mi dziobkiem na
nosie, co nie należało do przyjemności. W końcu dałem mu takiego prztyczka, że zostawił mnie w
spokoju.

Pan Kleks wtajemniczył nas w dzieje kurzego jajka na przestrzeni wieków i opowiedział
historię następującą:
– W państwie Kukurycji w trzecim wieku przed naszą erą król Bambosz Koślawy zażądał od
kur, aby znosiły jajka z płaskim denkiem, jako że kieliszki od jaj w tych odległych czasach nie były
jeszcze znane. Kury się zbuntowały i zamiast kurcząt wysiedziały z jajek szarańczę, która odtąd
bezlitośnie pustoszyła kraj.

Kukuryci Postanowili szukać schronienia w Kudkudacji. Ale gdy przedzierali się przez
moczary i błota, padli pastwą pijawek. Ocalało ich tylko siedmioro. Zabłąkani w nieznanym terenie
zbiegowie wędrowali przez wiele miesięcy, aż dotarli do krainy zamieszkanej przez całkiem inne
kury. Tu więc osiedli i stali się w ten sposób założycielami Alamakoty. Tak głosi legenda.
– Ciekawe! – powiedział Weronik. – Gęsi uratowały Rzym, a kury spowodowały zagładę
Kukurycji. Teraz rozumiem, dlaczego zawsze wolałem pieczoną gęś niż jakąś tam kurę z rosołu.
– Zapamiętajcie, dziewczęta! – zwrócił się pan Lewkonik do swoich córek. – Mężowie lubią
pieczone gęsi. To bardzo ważny punkt w małżeństwie.

Pan Kleks oblizał się i zawołał:
Dość tego! Jestem głodny a wy swoimi rozmowami zaostrzacie mi apetyt. Zyziku, mógłbyś
pomyśleć o jakimś posiłku dla nas.
Zyzik, który jedną ręką prowadził Rezedę, a drugą Dalię, uderzył się trzecią ręką w czoło i
rzekł zawstydzony:
– Drurdzy curdzurziemcy, prurszę orprzejmie, zaraz dustaniemy purdwieczurrek!
Po czym zaprowadził nas do dużego okrągłego budynku, skąd wyszedł bardzo wytworny siwy
Alamakotańczyk.

– Jestem wielce zaszczycony tą niecodzienną wizytą – rzekł drepcząc dokoła nas na swoich
trzech nogach. – Odwiedziny cudzoziemców są u nas rzadkością. Alamakota nie figuruje na żadnej
mapie świata i to uchroniło nas przed zachłannością kolonizatorów. Nie sądzę, abym kogokolwiek
tymi słowami uraził, gdyż – o ile mi wiadomo – mam przed sobą nie polityka, lecz słynnego
uczonego. Czy tak?

Pan Kleks stanął na jednej nodze, rozczesywał sobie brodę palcami prawej ręki i rzekł
uroczyście:
– Jam jest Ambroży Kleks, doktor wszechwiedzy, magister spraw zmyślonych, założyciel i
profesor Akademii mego imienia, asystent słynnego doktora Paj–Chi–Wo. To wszystko. A czy
mógłbym wiedzieć, z kim mam przyjemność?
– O, ja jestem tylko ministrem Hodowli Kur w rządzie Jego Królewskiej Mości – rzekł
skromnie siwy Alamakotańczyk. – Nazywam się Paramontron. Końcówka „tron” wskazuje na to, że
jestem członkiem rządu, czyli podporą tronu. Należy to traktować jako dodatek ministerialny.
– Nazywam się Anemon Lewkonik – przedstawił się z godnością hodowca róż. – A oto moje
córki.

Paramontron podskoczył na jednej z trzech nóg i dwukrotnie skłonił się przed dziewczętami.
– A ja jestem Weronik Czyścioch, dypl… – zaczął stary dozorca. ale pan Kleks mu przerwał:
– Dosyć, dosyć, panie Wazonik, nie mamy czasu na te wszystkie ceremonie
– Miło mi państwa powitać – podjął znów ministron – Znajdujecie się obecnie w Instytucie
Smażenia Jajecznicy. Zespół moich uczonych kuchmistrzów opracował sto szesnaście sposobów
przyrządzania tej potrawy. Pozwólcie, państwo, na podwieczorek do naszej probierni.
– Nareszcie dostaniemy coś do zjedzenia! – zawołał pan Lewkonik. – umieram z głodu!
Paramotron uśmiechnął się wyrozumiale i wprowadził nas do sali, gdzie pośrodku stała
olbrzymia patelnia.

– Oto patelnia–gigant – rzekł ministron. – Mogę stwierdzić z dumą, że jest to największa
patelnia na świecie. Jednorazowo można usmażyć na niej jajecznicę z dwóch tysięcy jaj. Na dnie
patelni widzicie kilkadziesiąt zagłębień. Daje to możliwość smażenia jajecznicy według stu receptur
jednocześnie.
– Coś podobnego! – zawołał olśniony Weronik. – To chyba największe osiągnięcie
alamakotańskiej techniki!

– Koledzy – zwrócił się ministron Paramontron do swoich pomocników w białych kitlach –
bądźcie łaskawi usmażyć dla naszych gości jajecznicy według receptury nr 76.
Młodzi Alamakotańczycy, których większość należała do trzyrękich, włączyli prąd i z wprawą
żonglerów cyrkowych zaczęli podrzucać w górę kilkadziesiąt kolorowych jajek naraz, po czym
rozbijali je w locie i z małpią zręcznością odrzucali puste skoropki. Tymczasem na patelni
skwierczało już masło, obracały się automatyczne mieszalniki, a z umieszczonych pod sufitem
szczyptomierzy sypała się sól. Po pięciu minutach siedzieliśmy przy stolikach i zajadaliśmy
jajecznicę w kilku smakach, a więc z pomidorami, z papryką, ze szczypiorkiem oraz z kiełbasą, i
popijaliśmy ją aromatycznym sokiem owocu gungo.

Panu Lewkonikowi jak zwykle przeszkadzał brzuch, ale poczciwa Hortensja podtrzymywała mu
talerz pod samą brodą, dzięki czemu zgłodniały hodowca róż mógł najeść się tym razem do syta.
Podziękowaliśmy ministronowi za pyszny podwieczorek, a ponieważ zapadał już zmierzch,
czas było wracać do miasta. Właśnie koguty spuszczone z łańcuszków zapiały Marsza Ołowianych
Żołnierzy. Pożegnaliśmy uprzejmego gospodarza, uruchomiliśmy nasze hulajnogi i opuściliśmy kurzą
farmę.

– Zdążymy jeszcze zwiedzić Rezerwat Zepsutych Zegarków – rzekł Zyzik.
Tu jednak zabrał głos pan Lewkonik:
– Przepraszam… Co nas obchodzą zepsute zegarki?! Dla mnie i dla moich córek o wiele
ważniejsze są królewskie ogrody.
– A zwłaszcza królewscy ogrodnicy – mruknął Weronik.
– Rozumiem – zmieszał się Zyzik – wolałbym jednak uprzedzić ojca o wizycie.
– Panie Anemonie – wtrącił rozsądny jak zwykłe Weronik – przecież kwiaty ogląda się w
dzień, a nie wieczorem. To samo w znacznie większym stopniu odnosi się do ogrodników. Po ciemku
wszystkie koty są bure!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 29

– Przepraszam – rzekłem tym razem ja – zapomnieliśmy o naszych bagażach. Trzeba je
sprowadzić z portu. Panie Weroniku, pan musi się tym zająć.
– Bagaże to moja specjalność – powiedział ochoczo stary dozorca, który nieraz wnosił i znosił
walizki moich rodziców. – Nie wiem tylko, dokąd je dostarczyć, Nie mamy w Alamakocie adresu, za
przeproszeniem.

– Mieszkam w pałacu ministrona Limpotrona – rzekł pan Kleks. – Wystarczy tam miejsca dla
wszystkich. Mój stary przyjaciel Limpo, sternik z wyprawy na tratwie, został tu ministronem Pogody i
Czterech Wiatrów. To bardzo gościnny człowiek, tylko trochę lekkomyślny. Wydaje mu się, że umie
przepowiadać pogodę, podczas gdy powszechnie wiadomo, że robią to za niego alamakotańskie
koguty.
– Ja pana zaprowadzę. Znam ten pałac –powiedział Zyzik, po czym wraz z Weronikiem puścili
się na hulajnogach w kierunku portu.

Zauważyliście zapewne, że w Alamakocie nie widać żadnych zwierząt pociągowych ani
miejskich środków lokomocji. Wszyscy poruszają się pieszo bądź na hulajnogach jedno– albo
dwubieżnych. I tylko wysocy dygnitarze mają do dyspozycji hulajnogi czterokolorowe, które
przypominają nieco kolejowe drezyny. Zresztą wspomniałem już przedtem, że trzynożni
Alamakotańczycy pokonują przestrzeń pieszo z szybkością antylop. Natomiast Kwaternoster I w
czasie podróży służbowych używa fregaty na kółkach popychanej wiatrem albo holowanej przez
nadwornych hulajnożników.

Wróćmy jednak do naszych spraw gdyż właśnie pod przewodem Pana Kleksa wkroczyliśmy do
Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Odgrywa on równocześnie rolę muzeum narodowego, zabytku
historycznego oraz parku kultury.
Otacza go mur zbudowany z cyferblatów o fosforyzujących cyfrach. Sączą one łagodne
zielonkawe światło i teraz, chociaż zapadł już wieczór, w rezerwacie było całkiem widno jak
podczas pełni księżyca.

Wzdłuż ścieżek ubitych z metalowych sztyficików wznoszą się piramidy poszczególnych części
zegarkowych mechanizmów.
W czterech rogach rezerwatu górnją ponad innymi piramidami równo ułożone stosy kopert
niklowych, oksydowanych, srebrnych i złotych.

Jedna piramida składa się z samych wahadełek, następna ze sprężyn, jeszcze inna – z zębatych
kółek. Po bokach połyskują w zielonkawym świetle ułożone w kształcie stożków szkiełka od
zegarków. Pomiędzy nimi widać pryzmy ze wskazówkami, przy czym wskazówki sekundników
przypominają kolczastą roślinę w rodzaju ostu.
Rubiny, używane w zegarkach jako łożyska, stanowią Piramidę centralną. Na jej szczycie
umieszczony jest portret Kwaternostra I, skomponowany misternie z guziczków do nakręcania
zegarków, inkrustowany łebkami stalowych śrubek.
Portret nieustannie obraca się na swojej osi, tak że z każdej strony można podziwiać
dobrotliwą twarz monarchy.

W rezerwacie krzątało się kilkunastu dozorców, którzy miotełkami z kogucich piór na długich
prętach bez przerwy odkurzali lśniące piramidy, a zwłaszcza królewski portret. Przy stosie rubinów
czuwał specjalny urzędnik z pancerną skrzynią, do której na noc przesypywano drogocenne kamienie,
a dwaj rachmistrze obliczali je i wpisywali do wielkiej księgi.
Na ścieżkach rezerwatu tłoczyły się liczne wycieczki szkolne, gdyż dzieci na całym świecie
ogromnie interesują się tym, co zegarki mają w środku.

Pan Kleks, który nieomylnie umie formułować złote myśli, zawołał:
– Z ludźmi jest tak jak z zegarkami! Najważniejsze jest to, co mają w środku. – Po czym stanął
na jednej nodze, zamyślił się i rzekł z niekłamanym zachwytem: – Spójrzcie! Czy widok ten nie jest
piękniejszy niż wszystkie zegarki razem wzięte? Czy to niesłuszne, że lśniące kółka, sprężynki i
wahadełka, więzione we wnętrzach zegarków, znalazły się na wolności? Na to, by podziwiać perłę,
trzeba ją wyjąć z muszli. Podobnie jest z zegarkami. Jeśli się chce podziwiać piękno ich mechanizmu,
trzeba zegarki wypatroszyć. A do wskazywania pory dnia wystarczą koguty! Zresztą prawdziwy
mędrzec ma poczucie czasu w końcach palców i nie potrzebuje spoglądać na zegarek. Ja na przykład
wiem, że zapadł wieczór i że czas już iść na przyjęcie do króla. Panie i panowie, ruszamy!
W tej samej chwili rozległ się gong na znak, że należy opuścić rezerwat, a odźwierny
nawoływał do wyjścia. Za bramą czekała nas jednak przykra niespodzianka. Gdy chcieliśmy
uruchomić nasze hulajnogi, okazało się, że wszystkie zostały pozbawione kół. Wtedy dopiero
przypomniałem sobie, iż jeden z dozorców wydał mi się dziwnie znajomy.
– Panie profesorze – zawołałem – to znów sprawka Alojzego! Widziałem go! To był na pewno
on!

Z oddali doleciał nas charakterystyczny chichot. Teraz nie mieliśmy już wątpliwości.
– Szelma! – westchnął pan Kleks. – Trudno. Pójdziemy piechotą. Musimy się śpieszyć, bo to
kawał drogi, a nie posiadamy szybkobieżnych alamakotańskich nóg.
Ale w tym właśnie momencie z ciemności wyłonił się zdyszany pan Lewkonik wołając
przerażonym głosem:

– Nie ma Rezedy! Rezeda zginęła! Hortensja jest… Dalia jest… Piwonia Róża… Wszystkie są!
Tylko Rezedy nie ma! Szukaliśmy jej wszędzie… Ona zawsze się nas trzymała. Moja córka! Moje
dziecko! Moja Rezeda! O, ja nieszczęśliwy! Panie profesorze, co się z nią mogło stać?
– Niech pan zachowa spokój godny hodowcy róż – odrzekł pan Kleks. – Jestem i czuwam.
Moja broda także czuwa. Pańska Rezeda została porwana. Tak! Porwał ją stworzony przeze mnie
mechaniczny człowiek, Alojzy Bąbel. To jego sprawka.
I podczas gdy pan Lewkonik wydawał rozmaite rozpaczliwe okrzyki pan Kleks stanął na jednej
nodze, rozpostarł brodę i zamyślił się tak głęboko, jak chyba nigdy dotąd.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26 >>
Ten rozdział jest częścią 25 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa