Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 29
30 listopada 2022Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 29 ALOJZY BĄBEL
Dzień był wyjątkowo upalny. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ludzie, że użyję tu określenia
Alamakotańczyków, smażyli się jak jajka na patelni. Owoce gungo wskutek skwaru pękały na
drzewach z głośnym trzaskiem niczym petardy. Z pana Lewkonika pot spływał ciurkiem,
pozostawiając na chodniku przy każdym stąpnięciu mokre plamy. Wszystkie okna zasłonięte były
żaluzjami, ulice opustoszały i tylko dzieci bawiły się na golasa w „jajko do dołka” i w „alamberka”.
Pan Kleks nie odczuwał upału, chociaż miał na sobie jak zwykle ciepłą bieliznę, kamizelkę,
surdut i sztywny kołnierzyk. Pewnego dnia wyznał mi poufnie:
– Kto ma olej w głowie, ten się nie poci. Panuję nad moimi gruczołami. Wytwarzam w sobie
własną klimatyzację. Posiadam samoczynny regulator temperatury. A wszystko mieści się tu!
Przy tych słowach uderzył się dłonią w czoło.
Tak, to był wspaniały umysł!
Zresztą o geniuszu pana Kleksa mógł naocznie przekonać się każdy, kto kiedykolwiek miał
okazję zetknąć się z Alojzym Bąblem.
Dzieło to było wykonane z taką precyzją, że w ten upalny dzień, kiedy szliśmy na lody do króla,
z czoła Alojzego spływały strużki prawdziwego potu. Pan Kleks nie zapomniał o najdrobniejszym
szczególe. Wystarczy powiedzieć, że Alojzy, chociaż jego sztuczny organizm nie wymagał snu, sypiał
jak każdy śmiertelnik, z zamkniętymi oczami, i w dodatku głośno chrapał.
Wróćmy jednak do naszej opowieści, gdyż Limpotron czeka i bardzo się niecierpliwi.
Z półgodzinnym spóźnieniem zjawiliśmy się w pałacowym ogrodzie. Przy wejściu powitał nas
ministron Dworu, Trąbatron.
Nie potrafiłbym opisać tego ogrodu. Jeśli czytaliście o czymś podobnym w bajkach z Tysiąca i
Jednej Nocy, możecie mieć zaledwie nikłe wyobrażenie o przepychu, jaki ukazał się naszym oczom,
o feeri barw, o fantastycznej architekturze kwietników i klombów, o aromacie, którego nie sposób
wyrazić słowami. Poprzedniego dnia oglądaliśmy z panem Lewkonikiem dzieło uczonych
ogrodników, ale ten ogród był dziełem artysty.
Pośrodku znajdowało się nieduże jezioro, w którym pluskały się ryby–fontanny strzelające w
górę strugami złota i srebra. Na powierzchni jeziora kołysał się model bajdockiego statku „Apolinary
Mrk”, wykonany z samogrających pozytywek. Wśród drzew stały cieniste altany, po których pięły się
nieznane kwiaty o płatkach trzepoczących jak motyle. Co godzina zmieniały one kolory, wydając przy
tym dźwięk szklanych dzwoneczków. Nawet pan Lewkonik czegoś podobnego dotychczas nie
widział.
Król Kwaternoster I przyjął nas w altanie rządowej, oplecionej kwiatami w barwach
narodowych. Dwie smagłe służebnice wachlowały go palmowymi liśćmi. Obok króla stał pusty fotel,
przeznaczony dla przyszłej królowej. Kwaternoster I jak dotąd, nie znalazł odpowiedniej dla siebie
żony i wskutek tego nie miał następcy tronu co bardzo martwiło jego poddanych.
Król trzymał na kolanach Królewskiego Koguta, którego pieszczotliwie głaskał, tak jak u nas
głaszcze się ulubionego kota. Był to okaz niezwykły. Miał podwójny grzebień i ogon wyjątkowej
piękności. Tytuł Królewskiego Koguta nadawano zwycięzcy w dorocznych konkursach piania. Ten,
którego król trzymał na kolanach, zapiał trzydzieści siedem razy z rzędu, pobił wszystkie
dotychczasowe rekordy i zdobył nagrodę państwową pierwszego stopnia.
Przyjęcie u króla miało charakter prywatny, a więc prócz nas było tylko jeszcze kilku
ministronów z żonami.
Pan Kleks przeprosił króla za spóźnienie, my natomiast złożyliśmy głęboki ukłon, przy czym
panny Lewkonikówny wytwornie dygnęły. Pan Kleks przedstawił Alojzego jako swojego ucznia i
dodał:
– Jest to młodzieniec nader osobliwy. Pozwolisz, królu, że ci o nim później opowiem.
Kwaternoster I przyglądał się Alojzemu z wielką uwagą, jak gdyby usiłował coś sobie
przypomnieć. Wreszcie rzekł:
– Przysiągłbym, że już go gdzieś widziałem… Zresztą mniejsza o to… Trąbatronie – zawołał
zwracając się do ministrona Dworu – zajmij się gośćmi i każ podać lody!
Podczas tej krótkiej rozmowy Weronik wyciągnął z kieszeni flanelową szmatkę i dyskretnie
wytarł z kurzu fotel przyszłej królowej.
Z pałacu wybiegło dwunastu paziów niosąc na srebrnych tacach lody i napoje.
Ministronowie zaprosili panny Lewkonikówny do altanek, gdyż słońce przypiekało coraz
mocniej. Pan Lewkonik z galanterią towarzyszył premierowej Tronodentronowej i ministronowej
Fajatronowej, zaś Weronik zabawiał pozostałe panie opowiadaniem o własnej metodzie sprzątania
klatek schodowych.
Pan Kleks poprosił króla o rozmowę, dając równocześnie znak mnie i Alojzemu, byśmy zostali
przy nim.
– Królu – rzekł, gdy reszta towarzystwa rozproszyła się po ogrodzie – oto człowiek, który
kopnął cię wczoraj swoją sztuczną nogą!
– Co? To on?! – zawołał król. – Natychmiast każę go aresztować i zamknąć w kurniku.
– Nie uczynisz tego. królu – powiedział spokojnie wielki uczony. – Nie uczynisz tego, skoro
dowiesz się, że Alojzy Bąbel to arcydzieło techniki stworzone przeze mnie, wiekopomny wynalazek
naszych czasów, największe osiągnięcie ludzkiego umysłu. Alojzy, zbliż się do króla!
Alojzy posłusznie wykonał polecenie. Kwaternoster I podejrzliwie oglądał go ze wszystkich
stron, pociągnął go za nos, potem za ucho. Nagle zerwał się z fotela i zawołał:
– Teraz go poznaję! Na nic się nie zdadzą te opowiastki. Przecież to on wyłowił nas z morza,
kiedy płynęliśmy w beczce, i wziął na pokład swego statku. A potem czterem naszym marynarzom dał
pastylki odmładzające i sprowadził ich do stanu niemowlęctwa. Pamiętam tego Pierwszego Admirała
Floty! Niemało zalał mi sadła za skórę! Ja go…
– Królu – przerwał pan Kleks – dopiero dzisiejszego ranka usunąłem drobne usterki
konstrukcyjne mojego dzieła. Dotychczas Alojzy istotnie zachowywał się niesfornie. Ale od dzisiaj
stał się doskonałością. Powtarzam: do–sko–na–łoś–cią! Wszystko funkcjonuje bezbłędnie.
Profesorze – odparł król siadając ponownie na swoim fotelu – nie mogę uwierzyć, że ten
osobnik jest rzeczywiście automatem. To taki sam człowiek jak my dwaj!
Pan Kleks z tryumfującą miną pogłaskał się po brodzie, wziął Alojzego za rękę i podszedł z
nim do Kwaternostra I.
– Trudno w to uwierzyć, nie przeczę – powiedział z godnością. – Wykonanie Alojzego jest
niezwykle precyzyjne, a poprzez skórę nie sposób wyrobić sobie wyobrażenia o jego wewnętrznej
konstrukcji. Ale tędy można zajrzeć… O, proszę.
Mówiąc to wyjął z kieszeni elektronową, a właściwie elektronajnowszą mikrokosmiczną lupę i
zbliżył ją do źrenicy Alojzego. Król nieufnie zmrużył jedno oko, podczas gdy drugie przytknął do
okularu lupy i zaniemówił z wrażenia. Po chwili jednak, nie odrywając wzroku od obrazu, który
zobaczył, zaczął wykrzykiwać:
– Nieprawdopodobne! Zdumiewające! Widzę srebrne punkciki… Tysiące srebrnych
punkcików… Tak!… To kółka! Obracają się… Co za mechanizm!… Teraz przesuwają się
zadrukowane tasiemki… O, światełka!… Zapalają się i gasną… Cudowne!… A to co?… Ojej!… Widzę
szare komórki!… Nie!… To miniaturowe ekraniki… Odbijają się w nich myśli Alojzego… Widzę tam
siebie… Widocznie Alojzy pomyślał o mnie… Wprost nie do wiary… Co za ruch… Co za precyzja…
Genialne!… Nareszcie wiem, jak wygląda mózg elektronowy!…
Pan Kleks przerwał pokaz i schował lupę do kieszeni.
W tym momencie zbliżył się Limpotron, za nim paź z tacą świeżych lodów. Król stosownie do
ceremoniału skosztował z każdej porcji po łyżeczce, a my spałaszowaliśmy resztę, gdyż było
piekielnie gorąco. Limpotron w obawie, że mogą spotkać nas przykrości ze strony strażników
miejskich, opowiedział królowi historię z rubinami.
Kwaternostra I ubawiła nasza przygoda. Zapominając o swej monarszej godności, roześmiał
się rubasznie, po marynarsku, i rzekł do mnie:
– A to pyszny kawał! Nieźle pana ten ptaszek urządził, niech go kura kopnie! Chciałbym mieć
takiego kolibra w swoim ogrodzie!
Ledwo król wyrzekł te słowa, gdy z drzewa sandałowego sfrunął Tri–Tri, usiadł mu na głowie
i kilkakrotnie stuknął dziobkiem w królewski nos.
– Co to? Nowy zamach! – krzyknął król. – Limpotronie, złap go natychmiast! – Trzymać!
Łapać!
A tymczasem Tri–Tri szybował beztrosko nad ich głowami, aż w końcu usiadł na stateczku
„Apolinary Mrk” zakotwiczonym pośrodku jeziora. Ministronowie bezradnie stali na brzegu i
wymachiwali rękami.
Kiedy już wszyscy zrezygnowali z pościgu, Tri–Tri dobrowolnie opuścił bezpiecznie
schronienie, usiadł ponownie na ramieniu króla i pieszczotliwie pogłaskał go dziobkiem po policzku.
Ministronowie rzucili się z hurmem, aby złapać kolibra, ale Kwaternoster I, który już zdążył się
udobruchać, powiedział: „amnestia” i pozwolił ptaszkowi krążyć swobodnie nad królewską głową.
Po tym zajściu towarzystwo wróciło do swoich altanek, natomiast król i pan Kleks ponownie
zajęli się Alojzym, który stał spokojnie na uboczu.
– Tak – podjął król przerwaną rozmowę – dokonał pan rzeczy niewiarygodnej. Ale wątpię, aby
Alojzy potrafił myśleć samodzielnie. To jest chyba niemożliwe.
– Nie doceniasz, królu, mojego dzieła – oburzył się pan Kleks. – Proszę, porozmawiaj z nim,
jeśli łaska.
Król wwciąż jeszcze nie dowierzając zapewnieniom uczonego, posadził Alojzego obok siebie
i zapytał:
– Powiedz mi, mój drogi, ile jest siedem razy dziewięć?
Alojzy uśmiechnął się pobłażliwie.
– Królu, nie jestem dzieckiem. Jeśli chcesz, mogę pomnożyć w pamięci liczbę mieszkańców
tego kraju przez liczmę kur i podzielić iloczyn przez liczbę kogutów.
– Ho–ho! – rzekł z podziwem Kwaternoster I, po czym, zachęcony, zabrał się z zapałem do
egzaminowania Alojzego. Padały więc kolejno pytania i odpowiedzi niczym w zgaduj–zgaduli:
– Jak daleko jest z Alamakoty do Patentonii?
– 763 kilometry, 126 metrów i 70 centymetrów.
– Kto panuje w Abecji?
– Królowa Aba.
– Jak nazywa się największa rzeka w Parzybrocji?
– Zalewajka.
– Ile mam włosów na głowie?
– 107493.
– Świetnie! Zgadza się co do jednego! A powiedz mi, ile jest wysp na Oceanie Niespokojnym?
– 1749.
– Alojzy, jesteś genialny! – zawołał król z takim zachwytem, że Królewski Kogut zatrzepotał
skrzydłami i zapiał na całe gardło.
– Jestem zaledwie nikłym odbiciem profesora Kleksa – powiedział skromnie Alojzy. – On
użyczył mi odrobinę swojej wiedzy i zasobów pamięci.
Po tej rozmowie króla z Alojzym pan HIeks stanął dumnie na jednej nodze, lewą rękę przyłożył
do kamizelki, prawą wyciągnął przed siebie i rzekt:
– Królu! Dokonałem w nauce przewrotu. Obaliłem błędne poglądy chemików, fizyków,
biologów; odkryłem kleksyczne prawa przyrody, kleksyczne zasady budowy komórek, osiągnąłem nie
znane dotąd wyżyny wiedzy, opracowałem własne teorie, dzięki którym udało mi się, pierwszemu w
świecie, stworzyć sztucznego człowieka. Automaty mózgowe Patentończyków mogą wykonywać
dwieście tysięcy działań na sekundę. Mój Alojzy działa z szybkością myśli. Dlatego stał się niemal
równy człowiekowi. Powiadam „niemal”, gdyż brak mu tylko jednej rzeczy: fantazji.
Król oszołomiony słowami pana Kleksa strącił z kolan Królewskiego Koguta, wybiegł z altanki
i zawołał:
– Ministronowie, panie, panowie, proszę do mnie! Pragnę obwieścić wam rzecz niezwykłą! .
Pierwszy nadbiegł Trondodentron, przerażony, że nastąpił nowy zamach na króla. Tuż za nim,
podskakując z właściwą sobie lekkością zjawił się Lewkonik. Niebawem też nadciągnęła reszta
towarzystwa, a na końcu, zgodnie z głoszoną przez siebie dewizą, że prawdziwy dozorca nigdy się
nie spieszy, kroczył Weronik.
– Czy mam wezwać straż? – zapytał premier z niepokojem.
– Masz słuchać! – rzekł uroczyście król wypinając klatkę piersiową, na której były
wytatuowane jego zmyślone bohaterskie czyny. – Profesor Kleks zaprezentował mi swoje
niezrównane arcydzieło. Chcę, aby każdy z was mÓgł je podziwiać. Oto Alojzy Bąbel, sztuczny,
mechaniczny, uniwersalny człowiek, wykonany własnoręcznie przez naszego wielkiego uczonego.
Alojzy, przedstaw się!
Alojzy ukłonił się z galanterią. Ministronowie obmacywali go ze wszystkich stron, wydając
okrzyki zdumienia.
– Widziałem sztuczne ręce, sztuczne nogi – zauważył Fajatron – ale cały człowiek? Chciałbym
usłyszeć go mówiącego.
– Panie ministronie – powiedział uprzejmie Alojzy – mogę wygłosić przemówienie trwające
dwadzieścia cztery godziny bez przerwy, ale obawiam się, że znużyłbym obecne tutaj damy.
– Niezwykły okaz – rzekł Trąbatron. – Co za mechanizm!
– Fenomenalny! Rewelacyjny! – stwierdził Trondodentron.
– Ciekaw jestem, czy zna się również na hodowli kur – powiedział Paramontron.
– Znam 79 zasad wylęgu kurcząt oraz 43 sposoby krzyżowania kurzych ras i gatunków – rzekł
skromnie Alojzy.
Wszyscy byli tak poruszeni i oszołomieni, że Hortensja przerwała swoje monologi, Piwonia
przestała mówić wiersze, a nawet Dalia tym razem powstrzymała się od kichania. Jeden tylko
Weronik nie mógł opanować czkawki, ale w przerwie zdołał wykrztusić:
– Żal mi go… Nie miał matki… Sierota…
Alojzy, gdy usłyszał te słowa, nagle posmutniał i zamrugał powiekami, jak gdyby był bliski
płaczu.
– Nie martw się, Alojzy! – zawołał wesoło pan Kleks. – Ja jestem twoim ojcem i twoją matką.
Wymyślę dla ciebie taki rodowód, jakiego nie powstydziłby się nawet król Kwaternoster I. Głowa
do góry!
Królewski Kogut po raz drugi zatrzepotał skrzydłami i zapiał pięknym, donośnym głosem.
Odpowiedziało mu pianie jeszcze wspanialsze i głośniejsze. Rozejrzeliśmy się dokoła, gdyż w
pobliżu nie było żadnego innego koguta. I cóż myślicie? To Alojzy zabłysnął jedną ze swoich
umiejętności.
Alamakotańczycy spojrzeli na niego z największym podziwem, natomiast pan Kleks wysoko
zadarł głowę i rzekł uroczyście:
Królu, panie, panowie! Pokazałem wam moje dzieło, a teraz ujawnię wam moje zamysły.
Patrzę w przyszłość. Gdybym miał odpowiednie warunki, w ciągu roku wykonałbym dokumentację
wielkiej bąblowni. Za trzy lata mogłaby ruszyć seryjna produkcja Bąbli. Dzisiejszy dzień to przełom
w dziejach ludzkości. Widzę oczami duszy tę świetlaną erę, kiedy każdy ministron, każdy księgowy,
inżynier czy lekarz, ba każdy uczeń w szkole będzie miał do pomocy własnego Bąbla. Świat wkroczy
w bąbloepokę. W roku dwutysięcznym już nie my, ale Bąble będą produkowali samych siebie.
Zbąblizuję życie ludzkie od podstaw. Oto moja idea!
Pan Kleks mówił głosem natchnionym, oczy mu płonęły, a w brodzie rozlegał się trzask
elektrycznych iskier.
Król wybiegł z altanki, objął wielkiego uczonego i zawołał:
– Profesorze, ja panu stworzę warunki do urzeczywistnienia pańskiego genialnego planu!
Oddam do pana dyspozycji wszystkie kury i koguty, wszystkie jajka i zegarki, całe bogactwo
Alamakoty. Od jutra możemy przystąpić do bąblobudowy.
Wszystkie oczy zwrócone były na Alojzego, Weronik otrzepywał mu z kurzu trzewiki, panny
Lewkonikówny spoglądały jak urzeczone, gdy oto rozległ się tubalny głos premiera:
– Królu, pragnę zauważyć, że produkcja Bąbli stanie się dla nas posunięciem antyimportowym.
Obejdziemy się bez zagranicznych specjalistów. Bąble nam ich zastąpią. Alamakota wysunie się na
pierwsze miejsce wśród potęg świata. Musimy stworzyć gigantyczny bąblokombinat. Rada
Ministronów przystąpi natychmiast do opracowania zasad zbąblowania gospodarki narodowej.
– Dziękuję. O to mi właśnie chodziło! – rzekł pan Kleks rozczesując palcami brodę. –
Przyjechałem do Alamakoty, żeby zabrać Bajdotów z powrotem do ojczyzny, a tymczasem sam gotów
jestem tutaj zostać.
– Nas stąd zabrać? – zdziwił się król. – A cóż by Alamakotańczycy zrobili bez nas? Piastujemy
tu najwyższe godności i żaden Bajdota nie będzie chciał się tego wyrzec. A zresztą staliśmy się tutaj
ludźmi czynu, nie potrafilibyśmy już żyć bajkami. Sprzykrzyło nam się nudne bajkopisarstwo. Tu
zostaniemy i pan zostanie z nami.
Pan Kleks myślał chwilę, po czym rzekł:
– Nie lekceważcie bajek. Nie lekceważcie fantazji. Bez fantazji nie może powstać nic
wielkiego. Alojzy pozbawiony jest wyobraźni. Dlatego właśnie może służyć ludziom, ale nigdy nad
ludźmi nie zapanuje. Wszystko przewidziałem. Prawdziwy uczony nie stworzy nic przeciwko
człowiekowi.
– Niech żyje pan Kleks! – zawołała chórem rodzina Lewkoników.
– A więc dobrze – oświadczył wreszcie wielki uczony. – Przyjmuję twą propozycję, królu. Za
dwa tygodnie mogę przystąpić do pracy. Przedtem jednak muszę zakończyć pewne ważne sprawy. To
długo nie potrwa.
– Przepraszam – wtrącił nieśmiało Alojzy – a co się stanie ze mną?
– Użyczyłem ci pełnej samodzielności – odrzekł pan Kleks. – Możesz robić, co chcesz. Jesteś
wolny tak jak każdy z nas.
– Panie profesorze – zauważył rezolutnie Alojzy – preecież ja jestem prototypem. Beze mnie
seryjna produkcja nie ruszy z miejsca.
– Kochany! – zawołał pan Kleks. – Ależ oczywiście, masz rację. Królu, musimy Alojzego za
wszelką cenę zatrzymać. Jest on dla nas niezbędny!
– O, nic prostszego – odparł Kwaternoster I. – Mogę ofiarować Alojzemu wysoki urząd w
Alamakocie. Potrzebujemy mądrych administratorów.
– Królu – oświadczył Alojzy – profesor Kleks uczynił mnie zdolnym do wykonywania
wszelkich funkcji i do pełnienia wszelkich urzędów. Mogę być ogrodnikiem, marynarzem,
inżynierem, aptekarzem, generałem, dyrektorem, ministronem. Jestem wprost stworzomy do tego,
żeby służyć każdemu, kto tego potrzebuje.
– Widzisz, królu – wtrącił pan Kleks – Alojzy Bąbel jest mądry, bystry, układny, poprawny,
nienaganny, niezawodny, opanowany, spokojny, rzetelny, godny zaufania. Brak mu tylko fantazji.
Posiada więc wszystkie zalety, których wymaga się od dobrego urzędnika.
Król zastanawiał się przez kilka minut. Zapanowało ogólne milczenie, przerywane tylko
kichaniem Dalii. Wreszcie, zwracając się do premiera Trondodentrona, Kwaternoster I przemówił:
– Mój przyjacielu, powołuję pana Alojzego Bąbla na stanowisko ministrona w rządzie
Alamakoty. Który jest dzisiaj? Trzydziesty czerwiec? Otóż od pierwszego lipca obejmie on urząd
ministrona Dalekiej Żeglugi. No i oczywiście otrzyma tytuł Pierwszego Admirała Floty. Proszę
przygotować odpowiednie dekrety nominacyjne. Należy też załatwić dla niego ministronalne
mieszkanie i przydział rządowych jajek. Z chwilą gdy nastąpi nominacja, pan Bąbel nazywać się
będzie Alojzytron. To wszystko.
Królewski Kogut zapiał po raz trzeci.
– Aordiencja Skurńczurna! – oświadczył ministron Dworu.
Skłoniliśmy się królowi, pożegnaliśmy członków rządu i po wymianie wzajmenych grzeczności
udaliśmy się na zaproszenie ministrona Paramontrona na obiad do Instytutu Smażenia Jajecznicy.
Muszę wyznać, że przyjęcie u Kwaternostra I, pomimo że zjadłem kika porcji lodów, porządnie
mnie znudziło. Uczestniczyłem w pracach pana Kleksa nad konstrukcją Alojzego od samego początku,
jeszcze w Akademii. Znałem teorie naukowe wielkiego uczonego, obecnie więc nie dowiedziałem
się nic nowego. Zresztą, prawdę mówiąc, wolałem dawnego Alojzego z jego wadami technicznymi,
kiedy wymykał się spod władzy pana Kleksa, był niesforny i płatał przeróżne nieobliczalne figle. Na
moje oko bardziej wtedy przypominał prawdziwego człowieka niż teraz, odkąd mechanizm jego
zaczął działać z doskonałą precyzją. Usunięcie błędów konstrukcyjnych pozbawiło Alojzego fantazji,
ale, ostatecznie, było zgodne z zamierzeniami pana Kleksa.
Szliśmy tym razem na przełaj, skrótem, obok boiska sportowego, gdzie właśnie odbywał się
mecz piłki nożnej. Możecie sobie wyobrazić, z jaką szybkością toczyła się gra, skoro obie drużyny
składały się z trzynożnych piłkarzy, a bramkarzami byli alambajscy chłopcy o trzech rękach.
Osobliwość gry polegała na tym, że liczyły się wyłącznie gole strzelone środkową nogą, a ponieważ
sędzia nigdy nie mógł tego ustalić w sposób całkiem pewny, przeto mecze kończyły się zawsze
remisem.
Przyglądaliśmy się z zainteresowaniem tej ciekawej grze, gdy nagle piłka wybita na aut
potoczyła się w naszą stronę. Wtedy Alojzy błyskawicznym kopnięciem wystrzelił ją w górę z taką
siłą, że po dziesięciu minutach jeszcze nie spadła z powrotem na ziemię. Ruszyliśmy więc w dalszą
drogę, pozostawiając graczy i kibiców sportowych z rozdziawionymi ustami i wzrokiem utkwionym
w niebo.
Panny Lewkonikówny mogły teraz pofolgować swoim przyzwyczajeniom.
Hortensja mówiła:
– Niech mi pan wytłumaczy, panie Adasiu, dlaczego król Kwaternoster I dotađ się nie ożenił?
Pewnie dlatego, że żadna cudzoziemska księżniczka nie zgodziłaby się żyć samą jajecznicą. .
Dalia kichała bez przerwy, płosząc motyle, a Piwonia ułożyła długi wiersz o Alozym,
zakończony słowami:
Oj–zły Alojzy flota plusk A wielorybka szybka mózg.
Naszej miłej poetce chodziło prawdopodobnie o to, że Alojzy zatopi flotę, a jego mózg stanie
się pastwą wieloryba. Nie jestem przekonany, czy dobrze objaśniłem sens tego dwuwiersza, gdyż nie
znam się niestety na poezji. Pan Lewkonik zrobiłby to na pewno dużo lepiej ode mnie.
Róża nie interesowała się literaturą. Tak jak rodzice kochała kwiaty. Była najstarszą córką
pana Lewkonika i sądząc z jego słów, odznaczała się uderzającym podobieństwem do swojej matki
Multiflory. Sam zresztą stwierdziłem, że gdziekolwiek się pojawiła, bił od niej naturalny aromat róż.
Miała ślicznie zadarty nosek, była małomówna, ale za to lubiła nucić wesołe piosenki. Pan Kleks
chętnie jej wtórował przebierając palcami na wargach i podśpiewując swoje „pa–ram–pa–ram”.
Ta urocza dziewczyna miała tylko jedną wadę, wadę wymowy: „r” wymawiała jako „k”. Siebie
nazywała więc Kóżą zamiast Różą, Weronika – Wekonikiem. Rosa w jej ustach brzmiała jak kosa,
ręka jak kęka, rura jak kuka. O królu mówiła kkul Kwateknostek Piekwszy, a imię mojego koliberka
wymawiała Tki–Tki.
Podobnie i teraz, w chwili gdy wchodziła na teren Instytutu Smażenia Jajecznicy, zawołała:
– O, Tki–Tki! Wkócił.
Istotnie koliberek usiadł mi na ramieniu i szepnął do ucha pewne ważne wiadomości. Zaraz też
dałem mu kilka poleceń i odesłałem z powrotem do miasta.
Niebawem w sali probierczej zasiedliśmy do obiadu. Podano nam jajecznicę o różnych
smakach: z orzechami, z bananami, z makiem, z groszkiem, z kapustą morską, z rybią wątróbką i z
krewetkami.
Siedziałem pomiędzy Alojzym i panem Kleksem, ale nie brałem udziału w rozmowie, gdyż
znów zaczął mnie nurtować niepokój o los rodziców. Pan Kleks dostrzegł troskę na mojej twarzy.
Wyjął z kieszeni skarbonkę pamięci, przyłożył ją do czoła i po chwili zastanowienia oświadczył:
– Drodzy przyjaciele! Mamy już załatwioną sprawę Alojzego. Sprawa repatricji Bajdotów
odpada. O Rezedę możecie być spokojni. Jestem na jej tropie. Pozostaje nam jeszcze sprowadzenie
małżonki pana Lewkonika – Multiflory oraz odnalezienie rodziców Adasia Niezgódki. A na koniec –
powzięcie decyzji co do dalszych losów mojej Akademii. Zatrzymajmy się przy punkcie drugim. Ty,
Alojzy, od jutra obejmiesz urząd ministrona Dalekiej Żeglugi i Pierwszego Admirała Floty. Bądź
łaskaw zarządzić, abyśmy pojutrze otrzymali do dyspozycji odpowiedni okręt. Obejmiesz nad nim
dowództwo. Wyruszamy do Wyspy Sobowtórów: ja, Adaś i pan Weronik. Pan, panie Anemonie,
musi zostać tutaj i zaopiekować się córkami. A więc postanowione! Drugiego lipca w południe
odbijamy od brzegów Alamakoty!
Przemówienie pana Kleksa wywołało nieopisaną radość w rodzinie Lewkoników. Hodowca
róż podbiegł do wielkiego uczonego i ucałował go w ucho, rozpromienione dziewczęta klaskały w
dłonie, Dalia kichała jak najęta, a Róża wołała:
– Bkawo, bkawo! Niech żyje pan pkofesok!
– Idźcie teraz wszyscy do ogrodu – powiedział pan Kleks. – Muszę odbyć z Alojzym i Adasiem
naradę nawigacyjną. Proszę nam nie przeszkadzać.
Gdy zostaliśmy sami, uczony wyjął z kieszeni swoją samoczynną sprężoną mapę, rozłożył ją na
stole i rzekł:
– Spójrz, Alojzy… To jedyna mapa na świecie, na której uwidoczniona jest Alamakota oraz
inne kraje, uważane przez różnych nieuków za nie istniejące. Tu, na północny zachód od Alamakoty,
leży archipelag Wysp Kaktusowych, dalej Cieśnina Świętego Pantałyka… Tędy wychodzimy na
Ocean Niespokojny, omijamy Przylądek Wiecznego Pióra i wypływamy wprost na Wyspę
Sobowtórów. Jak widzisz, odległość jest stosunkowo niewielka. Jeśli weźmiemy kurs nieco bardziej
na północ, będziemy mieli do przebycia w linii prostej około trzystu alamakotańskich mil morskich.
A więc podróż nasza nie powinna trwać dłużej niż osiem godzin.
– Tak, tak, słusznie – powiedział ze znawstwem Alojzy. – Podejmuję się nawet rozwinąć
większą szybkość, niż pozwalają przepisy nawigacyjne w tym rejonie Oceanu Niespokojnego. Gdy
pływałem na „Pigularii”, nauczyłem się różnych korsarskich sztuczek.
– Żebyś tylko nie przeholował – upominał go Kleks.
W tym momencie Alojzy rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, i
powiedział szeptem:
– Panie profesorze… Od jutra będę ministronem… Jeśli pan sobie życzy, mogę obalić
Kwaternostra I i obwołać pana królem Alamakoty.
Pan Kleks wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Chyba oszalałeś, Alojzy! – zawołał. – Też pomysł! To tak, jakbyś zaproponował lwu, żeby
został karaluchem! Ja – wolny, niezawisły umysł, miałbym włożyć na głowę ten garnek zwany
koroną? Ja – Ambroży Kleks?!
Po chwili zaś dodał surowo:
– Proszę cię, Alojzy, tylko bez takich wybryków. Ofiarowałem ci samodzielność, ale wiesz
chyba, że mam cię na fali ultrakrótkiej 0,000001 metra i mogę w każdej chwili uruchomić aparaturę
zdalnego kierowania. Wtedy skończy się twoja samodzielność. Zrozumiałeś? Miej się na baczności!
Mówiąc to pan Kleks pogroził mu kciukiem prawej ręki, co oznaczało bardzo poważne
ostrzeżenie.
Alojzy zaczerwienił się, bo nawet i o tym drobnym szczególe konstrukcyjnym nie zapomniał
nasz wielki uczony.
Chciałem panu dogodzić, panie profesorze – powiedział ze skruchą, po czym, zmieniając
szybko temat, dorzucił: – W oznaczonym terminie mój okręt flagowy będzie gotów do wyjścia w
morze.
Skończyliśmy naszą rozmowę. Pan Kleks nasłuchując zbliżył się do otwartego okna, gdyż z
ogrodu dolatywał śpiew Róży. Była to ulubiona piosenka profesora.
Na gałęzi siedzi ptak, Chcę go złapać, ale jak? Po gałęzi wleź na szczyt, Nie złapałeś? A to
wstyd!
Brzegiem rzeczki pełznie rak, Chcę go złapać, ale jak? Nic się nie bój, łap za kleszcz, Gdy
ugryzie cię, to wrzeszcz.
Pośród kłosów rośnie mak, Chcę go zerwać, ale jak? Zerwij ręką! Brak ci sił? To nie mak, to
motyl był.
Chociaż Róża zamiast „rak” mówiła „kak”, a zamiast „rośnie” – „kośnie”, pan Kleks
przysłuchiwał się piosence z błogim uśmiechem, palcami bębnił w takt o parapet okna i
przyśpiewywał:
– Pa–ram–pam–pam, pa–ram–pam–pam!
W tym momencie poczułem, że coś otarło się pod stołem o moje nogi. Nie mógł to być pies,
gdyż psów nie znano w Alamakocie. A więc chyba kogut? Wsunąłem rękę pod stół, złapałem kogoś
za nos i wyciągnąłem Zyzika.
– To ty? – zawołałem. – Podsłuchiwałeś, nicponiu!
– Podsłuchiwałem – odparł Zyzik bezczelnie. – Ale nic nikomu nie powiem. Daję alambajskie
słowo honoru. Tylko zabierzcie mnie z sobą na Wyspę Sobowtórów. Mogę się przydać. A to, co ten
pan mówił o królu, wcale mnie nie obchodzi. Umiem trzymać język za zębami.
Alojzy chwycił Zyzika za ramię tak mocno, że o mało mu nie pogruchotał kości. Chłopiec
wrzasnął z bólu, ale tu wdał się w sprawę pan Kleks.
– Puść go, Alojzy – powiedział spokojnie. – Za to, że podsłuchiwał, mógłbym go zamienić w
muchę. Posiadam taki przebieralnik! Ale mam lepszy pomysł. Trzeba wlać mu oleju do głowy.
Zabierzemy go z sobą. Jest ciekawy, a ciekawość to droga do wiedzy. Potrafię zrobić z niego
dzielnego chłopca. Zyzik, jedziesz z nami!
Taki to był człowiek pan Kleks.
Tymczasem zrobiło się dosyć późno. Z oddali dobiegało chóralne pianie kogutów, gdyż była to
pora spuszczania ich z łańcuszków.
Podziękowaliśmy Paramontronowi za wyborny poczęstunek, po czym na użyczonych nam
hulajnogach wróciliśmy do domu.
Bulpo i Pulbo, dwaj uczeni ogrodnicy spośród pięciu, których pan Lewkonik zaprosił na
wieczór, czekali już z bukietami kwiatów dla panien Lewkonikówien. Pozostali trzej mieli tego dnia
nocny dyżur.
Hodowca róż znalazł w królewskich ogrodnikach bratnie dusze i od razu przystąpił do rozmów
na temat alamakotańskiej botaniki, opisanej w najnowszej pracy pana Kleksa pt. „Alamakotanika”.
Dzieło to ukazało się w przeddzień naszego przyjazdu do Alamakoty.
Weronik przerwał im ciekawą dyskusję:
– Panie Anemonie, myślę, że ci młodzi panowie woleliby zabawić się w jakąś grę towarzyską
z pańskimi córkami. Powiedzmy, w „wesołego dozorcę”. Albo w „myjmy schody”. Albo w
„zamiatanego”.
– Proponuję w „zamiatanego”! – zawołał pan Kleks.
Wobec tego Weronik przyniósł miotłę i zaczął nas gonić po wszystkich pokojach. Ten, kto dał
mu się „zamieść”, przejmował miotłę i z kolei gonił innych. Najzręczniejszy okazał się pan
Lewkonik, który odbijał się od podłogi i unosił nad naszymi głowami jak balonik. Zdobył największą
ilość punktów i dlatego wolno mu było wybrać następną grę.
– Świetnie! – zawołał rozbawiony pan Kleks. – Może zagramy w „trzy wiewiórki”?
Pan Lewkonik stanął na środku pokoju, pocisnął brodawkę na nosie i rzekł dumnie wypinając
brzuch:
– Mam propozycję. Zabawmy się teraz w „oświadczyny”. Panowie wybierają.
– O, z takimi rzeczami to nie ma żartów – zauważył Weronik.
– Kto chce, ten żartuje, a kto chce, oświadcza się na serio! – rzekł wesoło pan Kleks,
pociesznie głaszcząc brodę z góry na dół i z dołu do góry.
Alojzy nie ruszył się z miejsca. Zapewne wciąż jeszcze uważał się za narzeczonego Rezedy,
chociaż, ku memu zdziwieniu, nie wykazywał żadnego zainteresowania jej zniknięciem.
Weronik nie odstawił miotły, lecz kucając zabrał się z przyzwyczajenia do wymiatania kurzu z
kątów pokoju.
Pan Kleks nucił beztrosko jakąś piosenkę. Tylko pan Lewkonik wykazywał wielkie
podniecenie i nawoływał:
– Panowie! Bawimy się! Panie czekają na oświadczyny!
Wtedy Bulpo i Pulbo, uczeni ogrodnicy, stanęli na wysokości zadania. Jeden podszedł do
Hortensji, drugi do Dalii, skłonili się przed nimi szarmancko i powiedzieli równocześnie:
– Piękna pani, mam zaszczyt prursić ur twurją rękę.
Jako bliźniacy, byli do siebie bliźniaczo podobni, toteż obie siostry nie miały trudności z
wyborem. Grzecznie dygnęły i zgodnie z ich życzeniem podały im prawe rączki.
– Brawo! – zawołał pan Kleks. – Mamy już dwie pary. A co dalej, panie Anemonie?
– Przepraszam – wmieszał się Weronik – musimy wiedzieć, czy oświadczyny odbyły się na
żarty, czy na serio?
Zapadło kłopotliwe milczenie.
–Panno Hortensjo! – rzekł wreszcie Bulpo – Pokochałem panią od pierwszego wejrzenia… To
może śmieszne, ale my, wychowani wśród kwiatów, mówimy to, co czujemy.
– A ja mówię to, co myślę – odrzekła Hortensja. – Siostry śmieją się ze mnie, że myślę głośno.
Teraz też zastanawiam się, dlaczego pan wybrał właśnie mnie? Może dlatego, że żona, która
rozmawia sama z sobą, nie nudzi męża nadmierną gadatliwością. Zapytałam, odpowiedziałam i
wszystko jest jasne.
– Kolej na pana – zwrócił się do Pulba Weronik, jako że miał wrodzone zamiłowanie do
porządku i nie lubił niewyraźnych sytuacji.
Pulbo zmieszał się i tłumiąc wstydliwy chichot, powiedział:
– Panna Dalia… chi–chi… przepraszam… tak ślicznie kicha, że naprawdę… chi–chi–chi…
jestem oczarowany… Marzyłem o takiej żonie… chi–chi… przepraszam… Daję słowo.
Chichot jego był tak zaraźliwy, że pan Kleks śmiał się do rozpuku. Nawet Alojzy uśmiechał się
półgębkiem. A Weronik na dowód zadowolenia złapał obu braci naraz i podrzucił ich w górę jak
parę szczeniaków.
Jedynie pan Lewkonik zachował należytą powagę. Uściskał bliźniaków, przytulił do serca
Hortensję i Dalię, po czym rzekł drżącym głosem:
– Spełni się marzenie mojej kochanej Multiflory. Co najmniej dwie nasze córki wyjdą za mąż
za ogrodników.
– Pa–ram–pam–pam! Pa–ram–pam–pam! – zawołał pan Kleks, porwał pana Lewkonika za ręce
i przez kilka minut kręcił się z nim w „drobną kaszkę”.
Był to naprawdę widok niezapomniany.
Postanowiono, że oficjalne zaręczyny odbędą się po przybyciu Multiflory.
Nazajutrz z kancelarii Kwaternostra I nadeszły nominacje dla Alojzego. Przydzielono mu
również ministronalny apartament w Instytucie Urojonych Odkryć i Wynalazków. Była to stara
uczelnia, założona niegdyś przez jednego z alamakotańskich podróżników, który przypadkowo odkrył
Amerykę, zanim jeszcze została odkryta naprawdę.
Wraz z panem Kleksem odprowadziliśmy Alojzego do jego nowych apartamentów. Składały
się one z ośmiu pokojów, troskliwie wyposażonych we wszystkie sprzęty i urządzenia niezbędne dla
ministrona Dalekiej Żeglugi. W szafach wisiały mundury Pierwszego Admirała Floty, a w oszklonej
gablocie leżały jego ordery i odznaczenia, które król Kwaternoster I przyznał mu zawczasu.
Resztę dnia zajęły nam przygotowania do podróży. W tym samym czasie mieszkańcy Alamakoty
szykowali się do następnego święta narodowego, do Święta Królewskiego Koguta. Na marginesie
muszę wyjaśnić, że podobne obchody odbywały się w tym kraju co trzeci dzień, gdyż
Alamakotańczycy ogromnie lubili świętować. Obchodzono więc uroczyście Dzień Przyjaźni
Alambajskiej, Dzień Hodowcy Kur, Dzień Ogrodnika, Dzień Kucharza, Dzień Dojarza Drzew
Laktusowych, a nadto Rocznicę Lądowania Bajdotów, Święto Hulajnogi, Święto Zepsutych
Zegarków, Święto Jajecznicy i różne inne.
Święto Królewskiego Koguta połączone było z wielkim festynem ludowym w Ogrodach
Królewskich. Podczas festynu Kwaternoster I nagradzał najwybitniejszych hodowców kogutów
zegarkami. Ale najważniejszym punktem programu był konkurs piania i wybór Królewskiego Koguta
na rok następny.
Jak już wspomniałem, całe popołudnie zajęci byliśmy pakowaniem naszych bagaży. Panny
Lekonikówny wróżyły sobie z płatków róż oraz innych kwiatów, które dostały poprzedniego dnia od
braci–bliźniaków. Pan Kleks napełniał swoje trzydzieści kieszeni częściami różnych narzędzi,
przyrządów i aparatów, stanowiących jego podróżne laboratorium. Weronik czyścił i pucował
wszystko, co mu się nawinęło pod rękę, a ja pakowałem do kufra mój bagaż, który poza tropikalnym
hełmem okazał się całkiem zbyteczny. Zresztą płetwy do nurkowania i wypchanego sokoła
ofiarowałem w prezencie Zyzikowi.
Ściemniało się już na dobre, gdy nagle przez okno wleciał Tri–Tri bardzo zakłopotany, a
równocześnie zjawił się pan Lewkonik wołając:
– Ministron Limpotron prosi wszystkich na dół do salonu. Delegacja przyszła!
Pan Kleks burknął coś z niezadowoleniem, ale szybko się ubrał, przyczesał brodę, wpadł do
pokoju dziewcząt, żeby przejrzeć się w składanym lustrze, po czym godnie ruszył w kierunku
schodów. Rodzina Lewkoników, Weronik i ja szliśmy parami za nim.
W salonie zastaliśmy sześć najznakomitszych alamakotańskich dam oraz ministrona Limpotrona
i ministrona Dworu.
Złożyliśmy sobie ceremonialne ukłony.
Wśród dam rozpoznałem żony ministronów, które były obecne na przyjęciu w ogrodzie u króla.
Ministron Trąbatron, posypany galowym proszkiem, z piórem kogucim za uchem na znak
pełnionego urzędu, wystąpił naprzód i zagaił:
– Nasz król…
– Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster – powiedziały chórem damy stosownie do
przyjętej etykiety i trzykrotnie powtarzały to imię za każdym razem, ilekroć Trąbatron wymawiał
słowa „nasz król”.
– …polecił nam – ciągnął ministron – zwrócić się do czcigodnego cudzoziemca, pana Anemona
Lewkonika, i przedstawić mu jego królewską prośbę. Nasz król…
– Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster…
– …postanowił porzucić stan kawalerski i wstąpić w związek małżeński, aby uszczęśliwić
naród Alamakoty następcą tronu. Nasz król…
– Kwaternoster, Kwaternoster, Kwaternoster…
– …przysyła nas w uroczystej delegacji, abyśmy w jego imieniu prosili o rękę obecnej tu panny
Róży. Nasz król…
– …pragnie pojąć ją za żonę i uczynić królową Alamakoty. Skończyłem.
Zapadło milczenie, a pan Lewkonik osunął się w ramiona pana Kleksa i z wrażenia zemdlał na
jego szerokiej piersi.
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 1
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 2
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 3
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 4
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 5
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 8
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 9
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 10
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 11
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 12
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 13
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 14
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 15
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 16
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 17
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 18
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 19
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 20
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 21
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 22
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 23
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 24
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 25
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 26
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 27
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 28
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 29
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 30
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 31
- Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 32