Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 32

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 32

5 grudnia 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 32 POŻEGNANIE Z PRZYGODĄ

„Płetwa Rekina” wypłynęła poza redę. W oddali powiewały ledwie dostrzegalne chusteczki,
którymi żegnali nas dostojnicy Alamakoty, rodzina Lewkoników i nasi przyjaciele. Tylko Alojzy stał
nieruchomo na pokładzie bajkajaku, z ręką przyłożoną do admiralskiego kapelusza. Odprowadzał nas
do granicy wód terytorialnych. Ale i on wkrótce zniknął nam z oczu.
Chociaż Rezeda obiecała rodzicom, że najbliższe wakacje spędzimy wspólnie w Alamakocie,
teraz markotnie spoglądała w dal, przejęta pierwszym rozstaniem z rodziną. Szybko jednak odzyskała
zwykłą pogodę ducha. Usiadła obok kapitana statku i wraz z nim przystąpiła do rozwiązywania
krzyżówek.

„Płetwa Rekina” była to staromodna motorowa łajba, która mogła rozwijać niewielką
szybkość, a byle burza groziła jej zatopieniem. Na szczęście kapitan miał wyjątkowego nosa i
potrafił tak lawirować, że przemykał się zręcznie pomiędzy nieprzychylnymi wiatrami. Wolał raczej
nadłożyć drogi, niż wadzić się z nawałnicą. Czekała nas więc długa podróż i nikt nic mógł
przewidzieć, kiedy dotrzemy do celu.

Z usposobienia kapitana wynikało też i to, że załoga była niemrawa i niedbała. Opanowany
namiętnością rozwiązywania krzyżówek, kapitan mało czym się przejmował, a już najmniej troszczył
się o porządek na statku. Nic więc dziwnego, że Weronik natychmiast podwinął nogawki, przyniósł
kubły, szczotki, mydło i zabrał się energicznie do szorowania pokładu. Pan Kleks beztrosko
pogwizdywał, a gdy Weronik zlewał deski wodą, ślizgał się po nich jak sztubak, twierdząc, że
pomaga mu to w skupianiu myśli. Zresztą trzeba przyjmować, że wielki uczony robił to z ogromną
zręcznością i wprawą godną mistrza jazdy na lodzie.
Pogoda, tak jak poprzednio, sprzyjała nam przez cały czas. Niebo było bezchmurne, a fala
łagodnie omywała kadłub statku.

Tri–Tri wiernie nam towarzyszył. Pragnąc przed nieuniknioną rozłąką dać dowód swej
życzliwości, raz po raz podsuwał mi do ust różne tłuste muszki. Nie chciałem mu sprawiać
przykrości, dopiero więc gdy odlatywał na dalsze łowy, ukradkiem wyrzucałem te ptasie przysmaki
do morza.

Pan Kleks obserwując nas nie omieszkał mi dociąć:
– Patrzę na twoją zażyłość z kolibrem i zachodzę w głowę, jak człowiek twojego pokroju mógł
uwierzyć w podobną brednię. Ojciec przemieniony w ptaka! Śledź nie wymyśliłby nic głupszego.
Nikomu o tym przynajmniej nie opowiadaj. Wyśmieje cię każdy, nawet dziecko! A może uważasz, że
Tri–Tri to także jakoś osobistość przemieniona w ptaka?

Tu pan Kleks wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Trzęsła mu się głowa, broda i brzuch.
Z nosa spadły okulary. Parskał i prychał, zachłystywał się własnym chichotem, którego nie mógł w
żaden sposób opanować, po prostu i dosłownie pokładał się ze śmiechu.
Załoga, zwabiona dziwnymi odgłosami, otoczyła uczonego, kapitan oderwał się od krzyżówki,
Weronik przerwał swoją pracę, a pan Kleks śmiał się do rozpuku, trzymał się za brzuch i wołał
wycierając łzy:

– Nie wytrzymam! Pęknę ze śmiechu! Czuję się, jakby mnie ktoś łaskotał… Nigdym się tak
jeszcze nie uśmiał… Adasiu, zejdź mi z oczu, nie rozśmieszaj mnie, bo mi się wszystkie guziki
poobrywają…

Śmiech pana Kleksa był tak zaraźliwy, że całe towarzystwo zaczęło mu wtórować. Sternik
ryczał tubalnym głosem, Weronik piszczał falsetem, Rezeda chichotała cienko jak komar. Tri–Tri w
przekonaniu, żeśmy zwariowali, ofiarował mi na pożegnanie ostatnią muszkę, pogłaskał mnie
dziobkiem po uchu i ruszył w drogę powrotną do Alamakoty. Widziałem go wtedy po raz ostatni.
Czułem się doszczętnie ośmieszony. Tak, strzeliłem nieprawdopodobne głupstwo. Ale poznanie
Rezedy i pozyskanie jej serca wynagrodziło mi w pełni moją kompromitację.
Wziąłem ją za rękę i zaprowadziłem na prawą burtę, gdzie kwitły krzaki róż, zasadzone tam
przez pana Lewkonika.

– Twoja matka ma rację – rzekłem. – Lepiej obcować z kwiatami niż z ludźmi.
Powiedziałem to bez większego przekonania, ale byłem ogromnie rozżalony na pana Kleksa.
Nie pamiętam już dokładnie,jak długo trwała nasza podróż, ale chyba ze dwa tygodnie. Przez
ten czas niestrudzony pan Kleks zdążył przeprowadzić wiele obserwacji i badań, z których powstało
jego nowe dzieło o doskonaleniu umysłu ludzkiego za pomocą przeszczepiania mózgu delfinów.
A ja i Rezeda przysłuchiwaliśmy się pilnie narzeczu mew i zdołaliśmy doprowadzić mewi
słownik do litery jot.

Tylko Weronik stawał się coraz bardziej zatroskany i mruczał pod nosem: „Oj, panie
Chryzantemski, panie Chyryzantemski!” Albo: „Nie, panie Modeście… O, nie!”
Piątego dnia naszej żeglugi wyłowiliśmy z morza z trzema bajdockimi rozbitkami. Cyklon
porwał ich statek i podrzucił w górę tak wysoko, że z całej załogi tylko oni trzej zdołali się uratować
skacząc wraz z łodzią na spadochronach. Po spożyciu obfitego posiłku Bajdoci przystąpili swoim
zwyczajem do opowiadania bajek. Opowiedzieli nam o dwóch braciach – bogatym i biednym,
następnie o dwóch siostrach – dobrej i złej, wreszcie o sierotce Dorotce i niegodziwej macosze. Ale
po przygodach w Alamakocie bajki te wydały nam się ckliwe i mdłe, wobec czego woleliśmy wrócić
do naszych zajęć. Poszliśmy z Rezedą na rufę, skąd rzucaliśmy mewom kawałki chleba, żeby skłonić
je do większej gadatliwości. Pracowaliśmy w skupieniu nad ptasim słownikiem i tylko od czasu do
czasu dobiegały nas westchnienia starego dozorcy: „Nie, panie Modeście… O, nie!”

Wreszcie pewnego słonecznego dnia jeden z majtków obwieścił: „Ziemia!”, a po godzinie
ukazały się naszym oczom wieże rodzinnego miasta. Serce zabiło mi mocniej.
„Płetwa Rekina”, która wypłynęła z Alamakoty pod banderą zmyślonego państwa Landrynkonii,
wywiesiła teraz właściwą flagę.
Wysiedliśmy na ląd z uczuciem ulgi i radości, jak każdy podróżnik, który po długiej
nieobecności wraca do ojczyzny.

Pan Kleks pojechał wprost do Akademii, umawiając się ze mną na dzień następny, my zaś, to
znaczy Rezeda, Weronik i ja, ruszyliśmy ku domowi. Byłem pełen wzruszenia, radości, ale i
niepokoju zarazem. Zresztą, wszyscy troje przeżywaliśmy te same mieszane uczucia.
Nie macie pojęcia, co się ze mną działo, gdy z daleka ujrzałem rodziców stojących na balkonie.
Pewnie stali tak od wielu dni w oczekiwaniu mojego powrotu.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Zagadka"

Gnałem ulicą jak szalony, ciągnąc za sobą Rezedę, i po chwili byłem już w domu. Na pewno
każdemu z was zdarzyło się wracać po długiej rozłące do swoich najbliższych, nie potrzebuję więc
opisywać, jak wygląda wtedy powitanie.
Matka, płacząc z radości, ściskała mnie tak zapamiętale, że aż kapelusz, który zawsze wkładała
wychodząc na balkon, spadł jej z głowy.
– Pan Chryzantemski powiedział nam, że wyjechałeś w podróż, ale nie wiedział, dokąd – rzekł
ojciec głosem przypominającym ćwierkanie ptaka. – A kto jest ta miła panienka? – zapytał patrząc na
Rezedę.

– To moja narzeczona, panna Rezeda Lewkonikówna… Argonauci jeździli po złote runo,
konkwistadorzy po bogactwa, a ja wyruszyłem po największy skarb, po moją najdroższą Rezedę.
Pragnę, abyście pokochali ją tak samo jak mnie.
– Piękne imię: Rezeda! – zawołała matka. – Właśnie mam nowy kapelusz, przybrany
bukiecikiem rezedy. Witam cię, moje dziecko, w naszym domu. Zawsze marzyłam o takiej uroczej
żonie dla mego Adasia. Wszystko to przeczułam i już nawet przygotowałam dla ciebie nakrycie.
Chodźmy do stołu, bo zupa stygnie. Co dzień tak stygła, odkąd wyjechałeś.

Na obiad była zupa pomidorowa z ryżem, potem moje ulubione kurczęta z mizerią, a na deser
lody o trzech smakach. Cytrynowe, malinowe i pistacjowe. Od razu przypomniały mi się barwy
narodowe Alamakoty.

Na przemian z Rezedą opowiadaliśmy rodzicom o tym dziwnym i ciekawym kraju. Ojca
najbardziej zainteresowały szczegóły dotyczące konstrukcji Alojzego, zwłaszcza że w swojej
bibliotece posiadał książkę pana Kleksa o energii kleksycznej. Był to właściwie tylko grzbiet, ale nie
ulegało wątpliwości, że ojciec zaraz po obiedzie napisze nową wersję tego dzieła i ponownie je
przeczyta.

Rodzice podziwiali osobliwości, które przywiozłem z Alamakoty. Matka natychmiast
wypróbowała na sobie sok owocu gungo, ojciec zaś, chociaż bardzo nie lubił smaku mleka, napił się
soku laktusowego, po czym z ogromną ciekawością oglądał zdjęcia Rezerwatu Zepsutych Zegarków,
królewskiej fregaty, „Anemonowej Piętki”, zwłaszcza zaś Kwaternostra I, Alojzego oraz trzynogich i
trzyrękich Alamakotańczyków.
Przez ten czas matka zajęła się Rezedą. Widziałem, że moi rodzice bardzo przypadli jej do
serca, wesoło więc szczebiotała opowiadając o panu Lewkoniku, o Multiflorze, o przyszłej królowej
Alamakoty.

W mieszkaniu pięknie posprzątanym przygotowany był dla mnie gabinet, a pracownię do
wypychania ptaków ojciec przeznaczył dla Rezedy. Zresztą ptaki jak zwykle wietrzyły się na
balkonie, matka więc przy mojej pomocy szybko pokój przemeblowała i nadała mu wygląd
niezwykle przytulny.

Gdy Rezeda poszła rozpakowywać swoje rzeczy, a ja zostałem sam z rodzicami, rzuciłem od
niechcenia pytanie:
– Jak to się stało, że po powrocie z Akademii nie zastałem nikogo w domu i musiałem
wyruszyć w podróż bez pożegnania? Bardzo mi było przykro…
To przez twoją matkę – rzekł ojciec. – Wynajęliśmy w Laskach Waniliowych nad rzeką
Wkrbrdą letnisko, żebyś mógł po skończeniu Akademii wypocząć. Matka postanowiła zrobić tam
wielkie porządki. Zabrała elektroluks i pojechaliśmy wczesnym rankiem. A potem spóźniliśmy się na
pociąg i wróciliśmy dopiero wieczorem.

– Nie zwalaj wszystkiego na mnie – zaprotestowała matka. – Przecież pan Chryzantemski miał
Adasia uprzedzić. Prosiłam go o to. Nie pamiętasz? Weronik tego dnia musiał pojechać po ptaki do
wypychania, a pan Chryzantemski wygrzewał się właśnie na ławeczce przed domem. Nic ci, Adasiu,
nie powiedział? Może zapomniał?… Dawno już zauważyłam, że na starość traci pamięć.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy rozległ się dzwonek przy drzwiach. Poszedłem otworzyć i
zobaczyłem Weronika. Miał na sobie znowu swój służbowy serdak i buty zasznurowane kablem od
żelazka elektrycznego. Zza pleców starego dozorcy wyglądał nieśmiało pan Chryzantemski.
– Panie Weroniku – szepnąłem – tylko ani słowa o żadnym guziku, o przemianie w ptaka, o
listonoszu… Koniec, grób, mogiła. Ani mru–mru!

Stary dozorca kiwnął głową i poszedł przywitać się z rodzicami. Za nim dreptał niepewnie pan
Chryzantemski.
– Panie Modeście – rzekła matka z wyrzutem – zapomniał pan wtedy powtórzyć synowi to, o co
prosiłam.
– Już nawet nie pamiętam, co zapomniałem – odparł wzdychając pan Chryzantemski. Miał
widocznie ciężką przeprawę z Weronikiem i porządnie musiał od niego oberwać.
– Nie, panie Modeście… O, nie! – mruknął gniewnie stary dozorca.

– Faktycznie, proszę szanownej pani – ciągnął emerytowany sztukmistrz – pamięć mi ostatnio
nie dopisuje. A w dodatku dziwne rzeczy dzieją się z moją głową. O, proszę popatrzeć…
Mówiąc to, strzepnął palcami nad uchem i w tej samej chwili z tegoż ucha wyleciało mu kilka
świergoczących jaskółek. Wyfrunęły przez okno, przysiadły na poręczy balkonu, po czym zerwały się
z trzepotem i poszybowały w dal.

Zwabiony ptasim świergotem, wylazł spod kanapy zaspany kot Hieronim, miauknął,
przeciągnął się i leniwym krokiem pomaszerował do pokoju Rezedy.
– A może ten kot także wyszedł z pańskiego ucha? – zapytał zjadliwie Weronik.
– Kot? – powtórzył ze zdziwieniem sztukmistrz. – Nie widziałem żadnego kota. Ale jak pan
chce, proszę bardzo…
To mówiąc, z nogawki szerokich spodni wyciągnął za ogon wrzeszczącego przeraźliwie
Hieronima.

Byłem olśniony popisem pana Chryzantemskiego.
– Rezedo! – zawołałem. – Chodź tu prędko. Zobaczysz coś ciekawego.
Rezeda przybiegła ze swego pokoju, a Weronik wziął się pod boki i powiedział z przekąsem:
– No, panie Modeście, może pan teraz przemieni pana Niezgódkę w ptaka!
– O, nie! – zawołałem. – Tylko nie to! Proszę bez takich żartów!

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Żaba"

Pan Chryzantemski stanął na wprost Weronika i rzekł przymrużając jedno oko:
– Panie Czyścioch, zdaje się, że pan ma dzisiaj muchy w nosie. Warto by je wypuścić.
Z tymi słowy pociągnął Weronika za nos i w tej samej chwili z nosa Weronika zaczęły
wyfruwać roje much. W pokoju zrobiło się od nich czarno. Ojciec uciekł na balkon, a matka, która
prowadziła nieustanną walkę z muchami, podniosła nieopisany lament:
– Co pan wyprawia! Niech pan natychmiast zabierze te muchy! Czy mam wezwać straż
pożarną?

Pan Chryzantemski błyskawicznie wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa, strzepnął ją i podrzucił
w powietrze. Wtedy wszystkie muchy zbiły się w dużą czarną kulę, a on zręcznie zawinął ją w
chusteczkę i wyrzucił przez okno.
Zanim zdołaliśmy ochłonąć z wrażenia po tym niezwykłym popisie starego sztukmistrza, pan
Chryzantemski ukłonił się, powiedział „do widzenia” i szybko opuścił mieszkanie.

Po jego wyjściu Weronik rzekł z ciężkim westchnieniem:
– Sami państwo widzieli… Prosiłem go, żeby mnie zastąpił. Ale kto mógł przewidzieć… Wie
pan, panie Adasiu, co on narobił? W nocy wyprowadził wszystkich lokatorów w czasie snu, bez
ubrania, na ulicę i tak ich zaczarował, że pływali w fontannie jak złote rybki. I co teraz będzie? Jak ja
się wytłumaczę przed ludźmi? Mój honor dozorcy leży w błocie.

– Niech pan się uspokoi – pocieszyłem Weronika. – Wszystko biorę na siebie. Może pan spać
spokojnie. Załatwię to tak, że nikt nie będzie miał do pana pretensji. A potem wyprawimy panu
jubileusz. Ja i panna Rezeda zajmiemy się tym osobiście.

Stary dozorca miał łzy w oczach. W milczeniu wytarł mimochodem z kredensu czarne kropki,
które pozostawiły tam muchy pana Chryzantemskiego, po czym pożegnał się i wyszedł.
Odprowadziłem go do drzwi.

– Może pan na mnie polegać – powiedziałem mu na odchodnym. – Nic tak ludzi nie zbliża jak
wspólna podróż. A my, panie Weroniku, byliśmy przecież razem w Alamakocie.
Gdy wróciłem do pokoju, zauważyłem, że kot Hieronim leży u Rezedy na kolanach.
– Widzę, że zamierzasz go wytresować – rzekłem z uśmiechem.
– Tak. Postaram się zmienić jego charakter. Nauczę go psiej wierności. Zamiast siedzieć pod
kanapą, będzie odtąd wybiegał na twoje spotkanie. A ja razem z nim. Dobrze?
– Słuchaj, Adasiu – odezwała się matka – o jubileuszu Weronika pamiętasz, a zapominasz o
własnych sprawach. To bardzo ładna cecha, ale musimy przecież pomyśleć o waszym ślubie. A
potem wyjedziemy razem w podróż poślubną.

– Tylko nie razem – wtrącił się ojciec – starzy nie powinni wlec się za młodymi. Ślub mógłby
się odbyć, powiedzmy, za miesiąc. Ósmego sierpnia. Bardzo lubię okrągłe daty.
Mój ojciec był trochę dziwakiem i za okrągłe liczby uważał trójkę, siódemkę, ósemkę i
trzynastkę.
– A teraz idziemy spać – oświadczyła matka. – Na pewno jesteście zmęczeni po podróży.
Dobranoc.
Wczesnym rankiem obudził mnie kot Hieronim łasząc się do mnie jak pies. Odgadłem w tym
rękę Rezedy.
Ubrałem się szybko i nie czekając na śniadanie, podążyłem na ulicę Czekoladową do Akademii
pana Kleksa.

Hieronim wyprężony, z zadartym ogonem, kroczył wiernie przy mojej nodze.
Zastałem pana Kleksa w gabinecie. Na drzwiach wisiała wprawdzie tabliczka z napisem
„Ludziom wstęp wzbroniony”, ale zakaz ten dotyczył tylko uczniów Akademii, domokrążców,
handlarzy i fryzjera Filipa, który był bardzo wścibski.

Gabinet profesora przypominał bardziej laboratorium czarnoksiężnika z bajki niż pracownię
wielkiego uczonego. Pośrodku stała słynna platforma elepelemele telektryczna, na ścianach wisiały
lampy, reflektory, radary oraz lasery; w rogach pokoju umieszczone były reaktory i mózgi
elektronowe, a na stołach pod ścianami leżały aparaty wynalezione i skonstruowane przez pana
Kleksa. Zauważyłem wśród nich kombajn do leczenia chorych sprzętów, zapasowe bębenki
podsłuchowe, senne lusterka, czyli podpatrywacze snów, zgadywacz myśli, kondensator energii
kleksycznej, baterie przebieralników, skarbonki pamięci, retorty i wirówki do wytwarzania
migdałów, orzechów oraz innych gruczołów, walcownię syntetycznej skóry ludzkiej i wiele innych.

Pan Kleks uściskał mnie na przywitanie, po czym stanął na jednej nodze i rzekł uroczyście:
– Doktorze Adamie Niezgódka! Dzisiaj wracam do Alamakoty, gdzie podejmę prace mające na
celu uszczęśliwienie ludzkości. Tobie przekazuję moją Akademię! Mianuję cię jej dyrektorem.
Będziesz moim następcą, czyli drugim Ambrożym Kleksem! Oddaję ci tę skarbnicę wiedzy i
mądrości, a ty nie zawiedź mego zaufania! Tu w szufladzie są wszystkie klucze. A więc złoty klucz
do sąsiednich bajek, klucz do moich sekretów oraz klucz do biblioteki, gdzie znajdziesz wszystkie
moje dzieła oraz dokładną dokumentację moich wynalazków. Chodź, zapoznaj się z zawartością tej
szafy.

Z tymi słowy pan Kleks otworzył pancerne drzwi biblioteki. Stały w niej rzędem grube tomy
oprawne w skórę. Na grzbietach odczytałem tytuły dzieł. Było to: „Kleksotomia”, „Kleksopedia”,
„Kleksografia”, „Kleksonautyka”, „Kleksometria”, „Kleksologia”, „Kleksozofia”, „Kleksomatyka”,
„Kleksoznawstwo”, „Kleksochemia”, „Zasady energii kleksycznej”, „Kleksyczna budowa materii”,
„Kleksotronika”, „Kleksykologia”, „Kleksofonia i kleksowizja” oraz inne.
– A oto moje najnowsze dzieła – rzekł z dumą pan Kleks. – Popatrz, tu jest „Alamakotanika”, tu
zaś maszynopis „Kleksomakoty”. Oddasz tę pracę do druku. Znajdziesz w niej opis naszej podróży
oraz kilka pochlebnych wzmianek o sobie. Na. pewno przeczytasz je z zadowoleniem. Aha, prawda!
Muszę ci również przekazać mój ostatni wynalazek.

Z tymi słowy pan Kleks wyjął z podręcznej szafki mały aparacik wielkości puszki od konserw.
– No co? Domyślasz się, do czego to służy?
Oglądałem aparacik ze wszystkich stron, opukiwałem go, przyłożyłem do ucha, ale nie umiałem
określić jego przeznaczenia.

– A więc powiem ci – ciągnął dalej profesor. – Jest to Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy.
Spójrz. Bierzemy jakikolwiek podręcznik i włączamy do niego tę oto rubinową soczewkę. Przewody
z drugiego końca podłączamy do miedzianego pierścienia, który wkładamy w nocy na głowę ucznia.
Naciskamy guziczek, po czym wiązki promieni przenoszą zawartość podręcznika wprost do mózgu
uśpionej osoby. Jest to niezawodna metoda nauczania w czasie snu. Dzięki temu wsączalnikowi w
ciągu dwudziestu nocy opanowałem dwadzieścia nowych języków. Strzeż tajemnicy tego wynalazku i
stosuj go wyłącznie do nauczania w Akademii. Osiągniesz znakomite wyniki.

Czytaj więcej  Maria Konopnicka - "Bocian"

Kleksyczny Wsączalnik Domózgowy był zadziwiająco prostej konstrukcji i nadzwyczaj łatwy
w użyciu. Postanowiłem więc wypróbować go zaraz na sobie.
Użyłem do tego celu podręcznika języka chińskiego. I rzeczywiście, już po piętnastu minutach
mogłem porozumieć się z panem Kleksem po chińsku, ale tylko w połowie, gdyż w tak krótkim czasie
zdążyłem opanować zaledwie połowę tego języka.

– To chyba byłoby wszystko – powiedział pan Kleks. – Możemy teraz przejść na taras.
Przyrządzę wyborną kawę. Kawa to moja specjalność.
Wielki uczony popijał kawę małymi łyczkami, głaskał brodę, od czasu do czasu przykładał jej
koniec do ucha, jak gdyby nasłuchiwał.
Był widocznie roztargniony, mówił o kilku sprawach naraz, nad czymś dumał, wreszcie
otrząsnął się z zamyślenia.

– Powiedz mi, Adasiu, jak znalazleś rodziców? Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej – odrzekłem. – Dziękuję za pamięć.
– No widzisz – ciągnął pan Kleks – a tak łatwo dałeś się nabrać. Człowiek nie może
przemienić się w ptaka. Byłoby to przeciwne ustalonym prawom natury, tradycyjnym prawom natury,
jeśli można się tak wyrazić. Czy mnie rozumiesz?

– Oczywiście, panie profesorze.
– Ale… jeśli chodzi o mnie, to jest to całkiem inna sprawa. Nie–po–rów–ny–wal–na. Ja
posiadam kleksyczny przebieralnik. Udoskonalony kleksyczny przebieralnik. Odkryłem piąty stan
materii. Odkryłem kleksoplazmę. Dlatego ja mogę przemienić się w ptaka. I zaraz to uczynię, gdyż
muszę niezwłocznie odlecieć do Alamakoty.
Po tych słowach pan Kleks wyjął z kieszeni kamizelki małą flaszeczkę, przyłożył do ust i
wychylił duszkiem całą jej zawartość.

Wkrótce nastąpiło coś bardzo dziwnego. Pan Kleks powoli zaczął się zmniejszać, kurczyć,
zmieniać kształt. Nogi stawały się coraz krótsze i cieńsze. Broda niepostrzeżenie połączyła się z
nosem i uformowała w zgrabny ptasi dziób. Ramiona stopniowo przeobraziły się w skrzydła, a poły
surduta w ptasi ogon. Przemiana odbywała się tak szybko, że zanim zdążyłem się spostrzec, pan
Kleks już przybrał postać szpaka, zwinnie podskakiwał na ptasich nóżkach i wesoło świdrował mnie
oczami.

– Panie profesorze! –– zawołałem wstrząśnięty tym widokiem. – Panie profesorze, co to ma
znaczyć?
– Ala–ma–kota, Ala–ma–kota – wyszczebiotał pan Kleks i potarł dziobek o płytę tarasu.
Kot Hieronim wyprężył grzbiet, oblizał się smakowicie i już, już gotował się do skoku, gdy pan
Kleks zatrzepotał skrzydłami i w samą porę, tuż przed nosem Hieronima, uniósł się w powietrze.
Po chwili zatoczył nad Akademią koło i poszybował w kierunku południowo–wschodnim.
Odlatując pozostawił za sobą na niebie białą smugę jak odrzutowiec.

Przez chwilę wisiała ona w przestworzach nieruchomo, potem jednak stopniowo porozsuwała
się na części, te zaś przybrały kształt liter i ułożyły się w znajome sylaby.
– Pa–ram–pam–pam – przeczytałem na głos rozpływające się w powietrzu litery.
Tą ulubioną niewymyślną śpiewką pan Kleks obwieszczał światu tryumf swego wielkiego
umysłu, swoje zwycięstwo nad niewzruszalnymi dotychczas prawami natury.

 

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 31
Ten rozdział jest częścią 32 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa