Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6

28 października 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6 MOJA WIELKA PRZYGODA

Zawsze wydawało mi się, że latanie jest rzeczą całkiem łatwą i że wystarczy tylko unieść się w
powietrze, a już można poszybować wzorem ptaków aż pod samo niebo.
Tymczasem jednak przypuszczenia moje zawiodły mnie zupełnie.

Gdy idąc w ślad pana Kleksa nabrałem w płuca pewną ilość powietrza i poczułem wewnątrz
niezwykłą lekkość, zrozumiałem, że już gotów jestem do lotu. Wydąłem więc policzki i począłem
natychmiast unosić się w górę. Ujrzałem pod sobą Akademię pana Kleksa, która oddalała się ode
mnie z wielką szybkością, park malał i jakby uciekał w dół, koledzy poczęli gwałtownie się
zmniejszać. Gdy tak zupełnie pomimo woli wznosiłem się coraz wyżej, ogarnęło mnie uczucie lęku i
postanowiłem jak najprędzej lądować, okazało się jednak, że nie mam najmniejszego pojęcia o
kierowaniu sobą w powietrzu. Próbowałem wykonywać rękami i nogami rozmaite ruchy, usiłowałem
naśladować przelatujące w pobliżu ptaki, wstrzymywałem oddech, ale wszystko na próżno.
Zawisłem w powietrzu jak balon i wiatr niósł mnie nie wiadomo dokąd. Zauważyłem, że
przeleciałem już ponad murem Akademii pana Kleksa, spodziewałem się, że zobaczę teraz z góry
wszystkie sąsiednie bajki, do których tyle razy przedostawałem się przez furtki w parku. Poza murem
jednak nie dojrzałem zgoła nic prócz kilku zielonych pagórków, brzozowego gaju i obsypanych
kwiatami łąk. Bajek nie było nawet śladu i mur, tak jak każdy inny mur, najzwyczajniej otaczał
zabudowania Akademii. Po chwili jednak i ten widok zniknął mi z oczu i ujrzałem pod sobą miasto,
w którym domy stały obok siebie jak pudełka zapałek. Poprzez wąziutkie uliczki przebiegały
maleńkie tramwaje, a ludzie jak mrówki snuli się we wszystkie strony. Moje pojawienie się nad
miastem wywołało widoczne zainteresowanie.

Na placach poczęły gromadzić się grupy przechodniów z zadartymi do góry głowami.
Widziałem, jak niektórzy z nich wdrapywali się na słupy i na dachy i przyglądali mi się przez długie
lunety, a po chwili poczułem na sobie światło reflektorów. Tymczasem mój lot nie ustawał i w
dalszym ciągu nie wiedziałem, w jaki sposób wrócić na ziemię. Szybko zapadał mrok, nagle się
ochłodziło i po chwili zacząłem dygotać z zimna i ze strachu. Wiedziałem, że nie mogę spodziewać
się pomocy pana Kleksa, gdyż jego wszechwidzące oko znajdowało się na księżycu, a na nikogo
innego liczyć nie mogłem. Z nastaniem nocy ogarnęła mnie trwoga nie dająca się opisać. Dokoła
widziałem już tylko gwiazdy. Wreszcie, nie wiedząc kiedy i jak, wyczerpany lotem, płaczem i
strachem, zapadłem w głęboki sen. Nagle obudziło mnie silne uderzenie w plecy. Otworzyłem oczy i
ujrzałem przed sobą mur, o który widocznie uderzył mnie podmuch wiatru. Stałem wprawdzie na
ziemi, ale ziemia ta była zupełnie przezroczysta i błękitna jak niebo. Ogromne złociste słońce
widniało w dole i promienie jego grzały niezwykle. Mur zbudowany był z niebieskiego matowego
szkła.

Postanowiłem zdobyć się na odwagę i posuwając się wzdłuż muru odnaleźć jakieś wejście.
Szedłem bardzo długo po przezroczystej ziemi, aż wreszcie tak jak przewidywałem, natrafiłem na
dużą bramę z matowych szyb. Po krótkim wahaniu zapukałem. Jedna z szyb odsunęła się i ujrzałem
groźną głowę buldoga, który trzy razy warknął i szybko zasunął szybę. Niebawem jednak okienko
znów się otworzyło i tym razem zobaczyłem łeb białego pudla, który przyjaźnie wyszczerzył zęby,
mlasnął językiem i zaszczekał, jak gdyby spotkał starego znajomego.

Uśmiechnąłem się mimo woli i gwizdnąłem przez zęby. Miałem bowiem przed paru laty
ulubionego mopsa imieniem Reks, na którego zazwyczaj w ten sposób gwizdałem.
Zdziwienie moje nie miało granic, gdy na ten gwizd odpowiedziało mi głośne szczekanie, pudel
został gwałtownie odepchnięty i w okienku ukazała się znajoma mordka mojego Reksa. Zdawało się,
że na mój widok wyskoczy po prostu ze skóry. Nie mogłem się powstrzymać i z radości
pocałowałem go w nos, on zaś polizał mnie tak czule, że aż mi serce mocniej zabiło.

– Reks – wołałem – Reks, to ty?
– Hau! hau! hau! – odpowiedział mi Reks długim, wesołym szczekaniem.
Po chwili brama otworzyła się na oścież i oczom moim ukazał się niezwykły widok.
Od bramy prowadziła szeroka ulica, po obydwóch jej stronach stały długim szeregiem psie
budy, a raczej nieduże domki, pobudowane z różnokolorowych cegiełek i kafli, o maleńkich
ganeczkach i okrągłych okienkach, otoczone prześlicznymi ogródkami. Po ulicy spacerowały psy i
pieski najrozmaitszych ras i gatunków, wesoło poszczekując i merdając ogonami, a z okienek
wyglądały różowe pyszczki puszystych, rozbawionych szczeniaków.

Reks łasił się do mnie bez przerwy, a ja również nie mogłem się nim nacieszyć.
Różne inne psy z zaciekawieniem, ale przyjaźnie obwąchiwały mnie, a niektóre serdecznie
lizały po twarzy i po rękach.
Poczułem się dziwnie nieswojo i było mi wstyd, że nie mogłem odpowiedzieć psom taką samą
serdecznością.

Nie rozumiałem ich i wyróżniałem się spośród nich w sposób zbyt rażący. Ulegając tedy
wewnętrznemu głosowi, zapragnąłem upodobnić się do otaczających mnie psów i począłem chodzić
na czworakach, co przyszło mi bardzo łatwo i wypadło całkiem naturalnie. Chcąc naśladować psią
mowę, spróbowałem szczeknąć lub warknąć, ale z moich ust wydobyły się słowa, których dotąd
zupełnie nie znałem. Takie same słowa rozlegały się dokoła i naraz doleciał mnie znajomy głos
Reksa:
– Nie dziw się, Adasiu, każdy, kto do nas zawita, zaczyna rozumieć naszą mowę i sam potrafi
nią władać również dobrze, jak i my. Czy się domyślasz, gdzie jesteś?
– Pojęcia nie mam – odrzekłem. – Reksie mój drogi, może mi objaśnisz, a następnie
zaznajomisz mnie ze swymi kolegami, bo czuję się pomiędzy nimi cokolwiek obco.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Leń"

Niech cię to nie martwi. Przyzwyczaisz się szybko do nowego otoczenia. Trafiłeś po prostu do
psiego raju. Wszystkie psy po śmierci dostają się tutaj, gdzie nie doznają żadnych trosk ani
przykrości. Wasz ludzki raj mieści się o wiele, wiele wyżej. Nasz znajduje się na połowie drogi i
bardzo wiele ludzi, udając się do ludzkiego raju, zawadza o nas. Psy bardzo kochają ludzi, wiesz o
tym. Dlatego też przyjmujemy ich tutaj bardzo chętnie i gościnnie, a po pewnym czasie wyprawiamy
w dalszą drogę. Czy i ty się wybierasz do ludzkiego raju?

Opowiedziałem Reksowi o mojej przygodzie, o tym, że wcale jeszcze nie umarłem i że moim
szczerym zamiarem jest wrócić do Akademii pana Kleksa.
Od Reksa dowiedziałem się, że przed paru miesiącami wpadł pod koła samochodu, wskutek
czego umarł i jako wierny pies dostał się do psiego raju.

– A teraz – rzekł Reks – pozwól, że ci przedstawię moich przyjaciół. Oto buldog Tom, który
pilnuje naszej bramy. Służył niegdyś wiernie królowej angielskiej, dlatego też wszyscy niezmiernie
go szanujemy. Ten pudel, którego poznałeś, ma na imię Glu–Glu. Jest doskonale wytresowany i
zabawia nas przeróżnymi sztuczkami.
Na potwierdzenie słów Reksa pudel Glu–Glu fiknął w powietrzu pięć koziołków, a Reks
ciągnął dalej:
– Ten szpic ma na imię Azorek, a to owczarek Kuba, a to pekińczyk Ralf, a to dobermanka
Kora, a ten piękny chart to chluba naszego raju, ma na imię Jaszczur i na wszystkich wyścigach bierze
pierwsze nagrody. Zresztą stopniowo poznasz się z pozostałymi psami, gdyż żyjemy tutaj w zgodzie i
przyjaźni.

Istotnie, przed upływem godziny zaznajomiłem się co najmniej z setką rozmaitych psów i
czułem się wśród nich tak dobrze, jak u siebie w domu, a może nawet jeszcze lepiej.
Czarny mały ratlerek zbliżył się do mnie i rzekł bardzo uprzejmie:
– Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Lord.
– Bardzo mi przyjemnie – odrzekłem. – Jestem Adam Niezgódka.
– Jakie to dziwne – ciągnął Lord – że ludzie nie rozumieją naszej mowy, chociaż mówimy
przecież zupełnie wyraźnie. Nieraz też zastanawiałem się nad tym, dlaczego w niektórych miejscach
wiszą tabliczki z napisem: Zły pies. Żaden Pies nigdy nie bywa zły. To nieprawda. Mamy wrażliwe
serca i przywiązujemy się do ludzi, którzy nieraz bywają dla nas źli i niegodziwi.
– Powiem ci, Lordzie – przerwał mu Reks – że jesteś właściwie niedelikatny. Mój przyjaciel,
pan Niezgódka, był moim panem i czułem się w jego domu nie gorzej aniżeli tutaj, w psim raju.
Chodź, Adasiu – dodał zwracając się do mnie – nie każdy Lord jest prawdziwym lordem.
Oprowadzę cię po naszym rajskim mieście.

Pożegnałem Lorda kwaśnym uśmiechem i udałem się z Reksem na zwiedzanie psiego raju, o
którym nigdy dotąd nie słyszałem.
– Ulica, którą teraz biegniemy, nazywa się ulicą Białego Kła – mówił Reks. – Prowadzi ona od
bramy wejściowej aż do placu Doktora Dolittle. Popatrz, oto jest ten plac. Stoi na nim pomnik
doktora Dolittle.

Rozejrzałem się dokoła. Plac był po prostu wspaniały. Schludne jasne domki otaczały go ze
wszystkich stron. Przed domkami na miękkich poduszkach leżały świeżo wykąpane szczenięta.
Niektóre z nich bawiły się piłkami, inne ssały kawałki cukru, jeszcze inne łapały muchy, które
dobrowolnie wpadały im do pyszczków. Pośrodku placu stał pomnik starszego pana, pod którym
umocowana była tablica z napisem: Doktorowi Dolittle, dobroczyńcy i lekarzowi zwierząt,
wdzięczne psy. Pomnik był cały zrobiony z czekolady i mnóstwo psów oblizywało go dookoła. Reks
utorował mi drogę do pomnika. Wstyd mi się przyznać, ale zabrałem się do lizania czekolady na
równi z psami, aż wreszcie odgryzłem doktorowi Dolittle połowę jego trzewika, czyli około pół kilo
czekolady, którą zjadłem ze smakiem, gdyż zacząłem odczuwać głód.

– Codziennie – rzekł Reks – zjadamy cały pomnik doktora Dolittle i codziennie odbudowujemy
go na nowo. Czekolady nam nie brak, jesteśmy przecież w raju.
– A gdzie mógłbym ugasić pragnienie? – zapytałem. – Bardzo chce mi się pić.
– Nic łatwiejszego! – zawołał wesoło Reks. – Jesteśmy właśnie przed moim pałacykiem.
Zapraszam cię do mnie na szklankę mleka.
Domek Reksa zbudowany był z zielonych kafli. Na ganku leżały poduszki i dywany, na których
wygrzewały się maleńkie mopsiki, zapewne dzieciarnia mego przyjaciela.
W ogródku na tyłach domku rosły krzaki serdelkowe i kiełbasiane. Bez trudu zerwałem sobie
kawałek krakowskiej kiełbasy i dwa serdelki, które zjadłem z wielką przyjemnością. Zauważyłem
nadto, że drzewka rosnące pod oknami miały zamiast konarów i gałęzi smakowite kości i zakwitały
apetycznie różowym szpikiem.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 20

Gdy rozgościliśmy się w salonie, Reks nacisnął wystający ze ściany kran, z którego – ku memu
wielkiemu zdziwieniu – zamiast spodziewanej wody trysnęło do szklanek chłodzone mleko o
przemiłym smaku lodów śmietankowych. Wypiłem duszkiem trzy szklanki tego świetnego napoju, po
czym ruszyliśmy z Reksem w dalszą drogę.
Reks raz po raz kłaniał się rozmaitym swoim znajomym i o każdym miał zawsze coś do
powiedzenia.

– Ta wyżlica to pani Nola. Nigdy nie rozstaje się z parasolką, chociaż deszczów u nas nie
bywa, a słońce świeci od spodu. Ten wielki dog nazywa się Tango. Co dzień przejada się serdelkami
i musi zażywać olej rycynowy. A ta para jamników to Sambo i Bimbo. Nie rozstają się nigdy i usiłują
wszystkich przekonać, że krzywe nogi są najładniejsze.

Tu przerwał i po chwili rzekł do mnie:
– Uważaj! Wchodzimy teraz w ulicę Dręczycieli. Zobaczysz coś ciekawego.
Istotnie, ulica ta przedstawiała widok niezwykły. Po obu jej stronach na kamiennych
postumentach stali chłopcy w różnym wieku i o rozmaitym wyglądzie. Można było rozpoznać wśród
nich synów zamożnych rodziców i synów biedaków, chłopców czystych, starannie ubranych, i
umorusanych, rozczochranych brudasów.

Każdy z nich kolejno wyznawał psim głosem swoją winę:
– Jestem dręczycielem, gdyż memu psu Filusiowi wybiłem kamieniem oko – mówił jeden.
– Jestem dręczycielem, gdyż mego psa Dżeka wepchnąłem do dołu z wapnem – mówił drugi.
– Jestem dręczycielem, gdyż memu psu Rozetce kazałem zjeść pieprz – mówił trzeci.
– Jestem dręczycielem, gdyż mego psa Rysia szarpałem nieustannie za ogon – mówił czwarty.
W podobny sposób każdy z chłopców przyznawał się ze skruchą do przestępstw popełnionych
względem tego lub innego psa.

Jak mnie objaśnił Reks, chłopcy, którzy dręczą psy, dostają się do psiego raju podczas snu, po
czym wracają do domu w przekonaniu, że wszystko to im się tylko śniło.
Jednak po takim pobycie na ulicy Dręczycieli żaden z chłopców nie dręczy nigdy już więcej
swojego psa.

Byłem szczęśliwy, że udało mi się uniknąć takiej hańby, chociaż wcale nie byłem znów taki
dobry dla mego Reksa i nawet pewnego razu pomalowałem go całego czerwoną farbą.
Odetchnąłem z ulgą i od razu odzyskałem humor. Gdy znaleźliśmy się na placu Robaczków
Świętojańskich, gdzie stały karuzele, huśtawki, beczki śmiechu i różne tak zwane psie figle, rzuciłem
się wraz z innymi psami w wir zabawy.

Było mi wesoło jak nigdy dotąd, jednak głód zaczął mi doskwierać i zauważyłem, że Reks
począł niespokojnie węszyć.
– Chodź – rzekł do mnie. – Zjemy coś lekkiego, a potem wrócimy do domu na serdelki.
Po czym zaprowadził mnie na ulicę Biszkoptową, gdzie leżały stosy biszkoptów maczanych w
miodzie. Były tak smaczne, że nie mogłem się od nich oderwać.
– Opamiętaj się – ostrzegł mnie Reks – my jesteśmy w raju, więc nam nic nie może zaszkodzić,
ale ty łatwo możesz się rozchorować.

Bardzo mnie interesowało, skąd w psim raju bierze się czekolada, biszkopty, miód i inne
smakołyki; kto buduje psie domki i pomnik doktora Dolittle; skąd biorą się parasolki, kapelusze,
czapraki, w które przystrajają się psy oraz ich rodziny. Uważałem jednak, że nie powinienem o to
pytać, gdyż byłoby rzeczą niedelikatną wtrącanie się do rajskich spraw. Pomyślałem sobie zresztą, że
na to właśnie jest raj, ażeby wszystko zjawiło się się w mig i nie wiadomo skąd.
Zwiedziłem jeszcze z Reksem mnóstwo ciekawych rzeczy: psi cyrk i psie kina, ulicę Baniek
Mydlanych, Zaułek Dowcipny i ulicę Konfiturową, wyścigi chartów i Teatr Trzech Pudli, hodowlę
kiszek kaszanych i pasztetowych, ogródki salcesonowe, szczenięcą łaźnię oraz rozmaite inne rajskie
urządzenia.

Wracając na plac Doktora Dolittle, gdzie mieszkał Reks, wstąpiliśmy jeszcze do zakładu
fryzjerskiego na ulicy Syropowej. Dwaj golarce z Gór Świętego Bernarda ostrzygli nas bardzo
wytwornie, po czym jeden z nich rzekł do mnie z dumą:
– Nie wiem, czy szanowny pan zauważył, że w tutejszym klimacie pchły nie trzymają się
zupełnie.
– Istotnie – odrzekłem – macie tutaj rajskie życie.

Stwierdziłem ze zdziwieniem, że za strzyżenie nie zażądano od nas zapłaty, idąc więc śladem
Reksa, grzecznie podziękowałem, liznąłem mego fryzjera w nos i wyszedłem na ulicę.
Słońce przygrzewało niezmiennie i jak dowiedziałem się od Reksa, nigdy nie zachodziło. Gdy
wróciliśmy do domu mego przyjaciela, kazał on swoim szczeniętom opróżnić poduszki na ganku i
zaproponował mi, abym wyciągnął się obok niego. Leżeliśmy tak, mile sobie gawędząc i
przyglądając się ruchowi na placu.

– Jak odróżniacie jeden dzień od drugiego – zagadnąłem Reksa – skoro słońce u was nie
zachodzi i nigdy nie bywa nocy?
– Bardzo prosto – odrzekł Reks. – Gdy pomnik doktora Dolittle zostaje doszczętnie zjedzony,
wiemy, że upłynął jeden dzień. Budowa nowego pomnika zabiera tyleż godzin, co jego zjedzenie.
Odpowiada to razem ziemskiej dobie. W ten sposób obliczymy tutaj czas. Tydzień określamy nazwą
siedmiu pomników. Trzydzieści pomników stanowi miesiąc. Rok składa się z trzystu sześćdziesięciu
pięciu pomników. Na placu Tabliczki Mnożenia mieszka dwudziestu foksterierów–rachmistrzów,
którzy stale są zajęci liczeniem kolejnych pomników i prowadzą kalendarz psiego raju.
Tak sobie gawędząc z Reksem, dowiedziałem się od niego rozmaitych szczegółów o
pośmiertnym życiu psów.

Czytaj więcej  Baśnie braci Grimm - "Kopciuszek"

Czułem się bardzo dobrze w jego domu, po pewnym jednak czasie zacząłem się nudzić.
Sprzykrzyły mi się biszkopty, czekolada i wędliny i ogromnie zachciało mi się zjeść trochę krupniku i
marchewki, którą tak pogardzałem w domu. Odczuwałem zwłaszcza brak chleba.
Biegłem myślami do Akademii pana Kleksa i z rozpaczą myślałem o tym, co by było, gdybym
miał już zostać na zawsze w psim raju.

Pewnego dnia leżałem sobie w ogródku i wygrzewałem się na słońcu razem z małymi
mopsikami Reksa. Nade mną zwisały z krzaków serdelki, na które patrzyłem z obrzydzeniem.
– Aga, ak! Aga, ak! – usłyszałem nagle nad sobą znajomy głos. Zerwałem się na równe nogi i
ku wielkiej mej radości ujrzałem Mateusza, który siedział na gałęzi szpikowego drzewa z maleńką
kopertą w dziobie.
– Mateusz! Jak się cieszę, że cię znowu widzę! – zawołałem. – Jak to dobrze, żeś po mnie
przyleciał. Co za szczęście!

Mateusz sfrunął na ganek i podał mi kopertę. Był to list od pana Kleksa, który pouczał mnie, w
jaki sposób mam wdychać i wydychać powietrze, aby dowolnie kierować swoim lotem.
Przemówiłem tedy w psim narzeczu do psów, które zbiegły się na widok Mateusza,
podziękowałem im za gościnę i za dobre serca, uścisnąłem na pożegnanie mego drogiego Reksa i
całą jego rodzinę i udałem się wraz z nim i z buldogiem Tomem do bramy wyjściowej. Mateusz
leciał nade mną, wesoło pogwizdując.

Uprosiłem Toma, aby mi dał do mojej kolekcji jeden guzik od swego fraczka, po czym raz
jeszcze rzuciłem okiem na psi raj i opuściłem jego gościnne progi.
Wciągnąłem powietrze do płuc znanym mi sposobem, wydąłem policzki i uniosłem się w górę.
Jakiś czas słyszałem jeszcze pożegnalne ujadanie psów, niebawem jednak psi raj począł
oddalać się ode mnie, stał się jak mały niebieski obłoczek, aż wreszcie całkiem zniknął mi z oczu.
Leciałem obok Mateusza, kierując się wskazówkami, których udzielił mi w liście pan Kleks.
Po kilku godzinach lotu ujrzałem pod sobą w świetle zachodzącego słońca dachy domów i
ulice naszego miasta.

– Emia uż isko! – krzyknął mi w ucho Mateusz, co znaczyło: – Akademia już blisko!
Rzeczywiście, po chwili dostrzegłem mury Akademii, park otaczający ją ze wszystkich stron i
samego pana Kleksa, który wyleciał mi na spotkanie i z daleka wymachiwał rękami na powitanie.
Przed zapadnięciem mroku byliśmy już w domu.
Okazało się, że nieobecność moja trwała dwanaście dni.

Nie umiem po prostu opisać radości, jaką odczuwałem z okazji powrotu na ziemię. Koledzy nie
mogli się mną nacieszyć, natomiast pan Kleks kazał mi złożyć uroczyste przyrzeczenie, że nigdy już
więcej nie będę latał.
Przyrzeczenie takie złożyłem i dotrzymam go z całą pewnością.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 5Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7 >>
Ten rozdział jest częścią 6 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa