Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7

31 października 2022 0 przez Anna Adamczyk

Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 7 FABRYKA DZIUR I DZIUREK

Miałem zamiar opisać dokładnie przebieg jednego dnia w Akademii pana Kleksa.
Opowiedziałem więc wszystko, co się dzieje od chwili naszego przebudzenia aż do południa.
Opisałem lekcję kleksografii, przędzenia liter, odmalowałem kuchnię pana Kleksa, opowiedziałem o
poszukiwaniu skarbów i o moich przygodach w psim raju. Od wielu dni spędzam cały wolny czas
nad tym pamiętnikiem, a mimo to dobrnąłem dopiero do momentu, gdy o godzinie czwartej pan Kleks
kazał wszystkim nam zebrać się przy bramie i rzekł:
– Zaprowadzę was dzisiaj na zwiedzenie najciekawszej fabryki na świecie. Ujrzycie
najwspanialsze urządzenia i maszyny, przy których pracuje dwanaście tysięcy majstrów i robotników.
Mój przyjaciel, inżynier Kopeć, jest kierownikiem tej fabryki i obiecał oprowadzić nas po
wszystkich halach fabrycznych, abyśmy mogli przyjrzeć się pracy ludzi i maszyn. Będzie to bardzo
pouczająca wycieczka. Proszę ustawić się w czwórki. Idziemy.

Anastazy otworzył bramę i ruszyliśmy w kierunku śródmieścia.
Na placu Czterech Wiatrów wsiedliśmy do tramwaju, który miał zawieść nas do fabryki.
Ponieważ dla wszystkich nie wystarczyło miejsca, pan Kleks przy pomocy swojej powiększającej
pompki rozszerzył tramwaj o sześć brakujących siedzeń, dzięki czemu jechaliśmy bardzo wygodnie.
Droga początkowo prowadziła przez miasto, po pewnym zaś czasie wydostaliśmy się na brzeg rzeki i
niebawem wjechaliśmy na samogrający most. Jak nam objaśnił pan Kleks, ciężar tramwaju wprawił
w ruch maszynerię mostu, dzięki czemu z ukrytych w nim trąbek popłynęły dźwięki marsza
ołowianych żołnierzy. Po drugiej stronie rzeki rozrzucone było malownicze, schludne miasteczko.
Były to domki robotników zatrudnionych w fabryce. Sama fabryka ukazała się naszym oczom za
zakrętem, gdzie znajdował się końcowy przystanek tramwajowy. Od tego miejsca prowadziły do
fabryki ruchome chodniki. Czuliśmy się na nich zupełnie jak w lunaparku, gdyż nieprzywykli do
takiego środka komunikacji, nie mogliśmy utrzymać równowagi i wywracaliśmy się co chwila na
ziemię.

Przeciwległym chodnikiem zbliżał się na nasze spotkanie inżynier Kopeć.
Był to wysoki, chudy, siwy pan z rozwianym włosem i kozią bródką. Stał na cienkich, długich
nogach i wymachiwał cienkimi, długimi rękami. Przypominał mi bardzo stracha na wróble w
podeszłym wieku.
Jednym susem przeskoczył na nasz chodnik, objął serdecznie pana Kleksa i pocałował go w
obydwa policzki.
dwudziestu czterech – rzekł pan Kleks.
– Aga, ak! – rozległ się głos Mateusza z tylnej kieszeni pana Kleksa.
– A to jest mój ulubiony szpak Mateusz – dodał pan Kleks wyjmując go z kieszeni.

Pan Bogumił Kopeć przyjrzał się nam uważnie, pogłaskał Mateusza i rzekł bawiąc się końcem
swojej bródki:
– Wielki to dla mnie zaszczyt powitać cię, mój Ambroży. Bardzo też chętnie oprowadzę twych
uczniów po mojej fabryce dziur i dziurek. Tylko pamiętajcie, chłopcy – zwrócił się do nas – w
fabryce nie wolno niczego dotykać.
Po tych słowach owinął lewą nogę dookoła prawej, palce obu rąk pozaplatał jak dwa
warkoczyki i płynął na czele naszej gromadki na ruchomym chodniku w kierunku fabryki, do której
przybliżaliśmy się z zawrotną szybkością.

Fabryka składała się z dwunastu olbrzymich budynków o przezroczystych murach i oszklonych
dachach. Z daleka już można było rozpoznać potężne koła maszyn, których stukot donośnym echem
rozlegał się po całej okolicy.

Gdy weszliśmy do pierwszej hali, o mało nas nie oślepiły snopy różnokolorowych iskier,
tryskających z pasów transmisyjnych, elektrycznych świdrów i tokarek.
Maszyny stały długimi szeregami w kilka rzędów, inne zawieszone były na linach i dźwigach,
przy wszystkich zaś uwijały się tłumy robotników ubranych w skórzane fartuchy i hełmy o czarnych
szkłach.
Praca wrzała, a łoskot maszyn i narzędzi zagłuszał słowa inżyniera Kopcia, który tłumaczył coś
i objaśniał piskliwym głosem.

Zdołałem dosłyszeć jedynie tyle, że w hali tej wyrabiane są dziurki od kluczy, dziurki w nosie i
dziurki w uszach, jak również inne jeszcze dziurki mniejszego kalibru.
Przyglądaliśmy się z ogromnym zainteresowaniem pracy maszyny i podziwialiśmy niezwykłą
wprawę tokarzy, którzy za jednym obrotem koła otrzymywali dziesięć do dwunastu prześlicznie
wykończonych dziurek.

Gotowe wyroby wrzucali do małych wagoników, a po napełnieniu chwytały je specjalne
ruchome dźwigi i przenosiły do składu w sąsiednim gmachu.
Pan Kleks zbliżył się do jednego z wagoników, wyjął z nosa obie zużyte swoje dziurki, wybrał
sobie dwie nowe, dopiero co utoczone, i włożył je do nosa na miejsce starych. Wyglądały ślicznie,
połyskiwały polerowanymi brzegami i widzieliśmy, z jaką przyjemnością pan Kleks raz po raz
wyciera nos.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - "Dwie gaduły"

Pamiętając o zakazie inżyniera Kopcia musieliśmy nieustannie pilnować Alfreda, gdyż miał
ogromną skłonność do dłubania w nosie i co chwila odruchowo wyciągał palec, aby podłubać nim w
dziurkach obrabianych przez tokarzy.
W następnych halach fabrycznych wyrabiane były dziury i dziurki większych rozmiarów, a
więc dziury na łokciach, dziury w moście, a nawet dziury w niebie. Te ostatnie były szczególnie duże
i maszyny, na których je toczono, wystawały wysoko ponad dach fabryki, a robotnicy pracujący przy
nich musieli. wspinać się po olbrzymich rusztowaniach.

Dziury na łokciach i na kolanach miały prześlicznie strzępione brzegi i wymagały szczególnej
staranności robotników. Pan Kopeć pokazał nam różne pomysłowe rysunki i wzory, podług których
młodzi inżynierowie wycinali formy służące do wyrobu tych dziur.
W jednym z pawilonów fabrycznych mieściła się sortownia, gdzie mnóstwo doświadczonych
majstrów zajętych było kontrolą, pomiarami i sprawdzaniem gotowych już dziur i dziurek. Popękane,
źle wypolerowane, wygięte i uszkodzone dziurki wrzucano do dużych kotłów, gdzie przetapiano je
ponownie.

W ostatniej hali mieściła się pakownia. Tam specjalne robotnice ważyły dziury i dziurki na
dużych wagach i pakowały je do pięcio– i dziesięciokilowych skrzynek.
Inżynier Kopeć podarował nam dwie skrzynki dziurek do obwarzanków.
Po powrocie do Akademii pan Kleks upiekł dużo słodkiego waniliowego ciasta i z dziurek tych
narobił dla nas mnóstwo znakomitych obwarzanków, którymi zajadaliśmy się przez cały wieczór.
Byliśmy wszyscy zachwyceni urządzeniem fabryki, nie mogliśmy wprost oderwać oczu od
elektrycznych świdrów rozpalonych do czerwoności, od tokarek i wszelkiego rodzaju narzędzi,
których nazw nie znaliśmy wcale.

Gdy opuściliśmy fabrykę, było już prawie ciemno. Z oddali widzieliśmy przez szklane mury
fontanny iskier niebieskich, zielonych i czerwonych, które oświetlały całą okolicę jak fajerwerki.
– Z tych iskier można by przyrządzać doskonałe kolorowe potrawy – zauważył pan Kleks.
Inżynier Kopeć towarzyszył nam aż do przystanku tramwajowego, opowiadając przeróżne
historie ze swego życia.

Okazało się, że w chwilach wolnych od zajęć w fabryce inżynier występuje w cyrku jako
linoskoczek, aby nie wyjść z wprawy w owijaniu jednej nogi dookoła drugiej.
Gdy znaleźliśmy się przy końcu ruchomego chodnika, tramwaj stał już na przystanku i
cierpliwie czekał. Był to wóz wyleczony swego czasu przez pana Kleksa, dlatego na nasz widok
zazgrzytał z radości kołami i nie chciał bez nas ruszyć z miejsca.
Inżynier Kopeć pożegnał się z nami bardzo serdecznie, niektórych z nas połaskotał swoją kozią
bródką, po czym chwilę jeszcze rozmawiał z panem Kleksem w jakimś nieznanym języku, zdaje się,
że po chińsku, gdyż jedyny wyraz, który zrozumiałem, było to nazwisko doktora Paj–Chi–Wo.
Wreszcie wsiedliśmy do tramwaju, który niezwłocznie ruszył. Pan Kleks, pragnąc uniknąć
ścisku, pozostał na zewnątrz i szybował obok w powietrzu.

Przez jakiś czas jeszcze widzieliśmy stojącego na przystanku inżyniera Kopcia. Pozaplatał
palce obu rąk w warkoczyki i machał nimi z daleka na pożegnanie. W ciemnościach wieczoru, na tle
łuny bijącej od fabryki, długa jego postać sięgała aż pod samo niebo.
Dopiero gdy tramwaj skręcił w ulicę Niezapominajek, straciliśmy inżyniera Kopcia z oczu.
Niebawem wjechaliśmy na samogrający most, który tym razem odegrał na trąbkach marsz
muchomorów.

Pan Kleks, chcąc widocznie wypróbować swoje nowe dziurki w nosie, wtórował mostowi
nucąc melodię przez nos.
Gdy dojechaliśmy do placu Czterech Wiatrów, było już zupełnie ciemno, dlatego też pan Kleks
rozdał nam płomyki świec, które przechowywał w kieszonce od kamizelki, i w ten sposób dotarliśmy
wreszcie późnym wieczorem do naszej Akademii.
W domu czekała nas przykra niespodzianka.

Wszystkie pokoje, sale, pomieszczenia i przejścia opanowane były przez muchy.
Nieznośne te owady, korzystając z nieobecności domowników, wdarły się przez otwarte okna
do wnętrza domu, obsiadły wszystkie przedmioty i sprzęty, niezliczonymi rojami unosiły się i
brzęczały w powietrzu i z całą właściwą im natarczywością rzuciły się na nas. Wdzierały się do ust i
nosów, wpadały do oczu, kotłowały się we włosach, kłębiły się czarnym rojowiskiem pod sufitami,
w kątach, na piecach i pod stołami. Na to, by przejść z pokoju do pokoju, trzeba było zamykać oczy,
wstrzymywać oddech i opędzać się od nich obiema rękami. Nigdy dotąd nie widywałem takiego
najścia much.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 14

Leciały w bojowym szyku, jak wielkie eskadry samolotów, formowały się w klucze, w
czworoboki, w pułki i nacierały z brzękiem przypominającym odgłos wojennych trąb. Wodzowie
wyróżniali się rozmiarami skrzydeł, wojowniczością i odwagą. Bolesne ukłucia, zadawane mi przez
tę kąśliwą nawałę, wskazywały na to, że walka prowadzona jest na śmierć i życie. W pewnej chwili
do pokoju, przez który usiłowałem przebiec, wleciała z głośnym brzękiem królowa much, szybkim
bzyknięciem wydała kilka krótkich rozkazów swoim wodzom, wbiła mi żądło w nos i pomknęła na
inne pole walki.

Światło lamp nie mogło przedrzeć się przez tę czarną, wirującą w powietrzu chmurę.
Chodziliśmy po omacku, depcząc i zabijając całe chmary obsiadających nas zewsząd much, ale
wcale ich przez to nie ubywało.

Nie pomogło również wymachiwanie chustkami i ręcznikami. Na miejsce zabitych much
pojawiały się nowe i nacierały na nas z większym jeszcze natręctwem.
Pan Kleks, który dotąd – fruwając po pokojach – prowadził z muchami zaciętą walkę, opadł
wreszcie z sił, założył nogę na nogę i wisząc w powietrzu, zamyślał się głęboko. Muchy w jednej
chwili obsiadły go w takiej ilości, że nie było go wcale spoza nich widać.

Wreszcie pan Kleks stracił cierpliwość. Wypłynął szybko przez okno i po paru minutach
wrócił niosąc w palcach pająka – krzyżaka. Przyłożył doń powiększającą pompkę i pająk szybko
zaczął się powiększać. Gdy był już wielkości kota, pan Kleks wzbił się wraz z nim w górę i umieścił
go na suficie. Niebawem ujrzeliśmy mnóstwo nitek zwieszających się z sufitu aż do podłogi, a po
kwadransie olbrzymia pajęczyna przedzieliła pokój na dwie części. Setki i tysiące much, całe ich
zgiełkliwe roje wpadały w nastawione sieci, ale nic nie było w stanie osłabić ich waleczności i
bojowego ducha. Pająk rzucał się żarłocznie na złowione w pajęczynę muchy, pożerał ich
szturmujące oddziały, wysysał z nich wszystkie soki, miażdżył je i tratował wielkimi włochatymi
łapami, ale po krótkim czasie tak już się nimi nasycił, że działanie powiększającej pompki ustało.
Pająk zaczął się zmniejaszać, wrócił do swej normalnej wielkości, zmniejszyła się również jego
pajęczyna i muchy w jedno okamgnienie rozszarpały go na strzępy, mszcząc się w ten sposób za
klęskę swych towarzyszek. Królowa much uniosła z sobą jako trofeum krzyż, zdarty niby skalp z
pleców pająka.

Wówczas pan Kleks przywołał nas do siebie i oznajmił, że właśnie przed chwilą wymyślił
specjalny rodzaj muchołapki, która uwolni naszą Akademię od plagi much.
Po chwili przyniósł do sali szkolnej miednicę z wodą, paczkę gumy arabskiej, mydło i szklaną
rurkę. Podczas gdy my opędzaliśmy go od much, pan Kleks rozrobił w miednicy klej razem z mydłem
i za pomocą szklanej rurki zaczął wypuszczać bańki mydlane, które jedna po drugiej unosiły się w
powietrze.

Zastosowanie tych muchołapek dało nadzwyczajne wyniki.
Muchy oblepiały ze wszystkich stron kleistą powierzchnię baniek i nie mogąc się już oderwać,
razem z nimi opadały na podłogę. Pan Kleks nie ustawał w pracy. Wypuszczał coraz to nowe bańki,
my zaś pochwyciliśmy miotły i żwawo wymiataliśmy stosy czarnych od much muchołapek.
Niebawem wszystkie pokoje, sale, pomieszczenia i korytarze zapełniły się mydlanymi bańkami
pana Kleksa.

Muchy rzucały się na ich tęczową, zdradliwą powierzchnię i chmarami przylepiały się do nich.
Żadnej nie udało się uniknąć tego żałosnego losu. Pan Kleks dmuchał w rurkę bez przerwy i po
godzinie w całej Akademii nie było już ani jednej muchy, tylko kilkanaście prześlicznie mieniących
się baniek tu i ówdzie unosiło się jeszcze nad naszymi głowami.
Wymiecione przez nas muchy poukładaliśmy na dziedzińcu w wysokie sterty i dopiero nazajutrz
rano trzy ogromne ciężarówki, przysłane z Zakładu Oczyszczania Miasta, uprzątnęły to obrzydliwe
cmentarzysko.

Tak zakończyła się wojna pana Kleksa z muchami.
W tym wszystkim jedna rzecz wprawiła nas w zdumienie: gdy znaczna część much była już
wytępiona, spoza ich czarnych rojów wyłoniła się postać fryzjera Filipa, który spał na otomanie w
gabinecie pana Kleksa. Początkowo nie zauważyliśmy go zupełnie, tak był oblepiony przez muchy,
kiedy jednak wreszcie dostrzegł go któryś z chłopców, nie mogliśmy wyjść z podziwu, że najście
much, które go szczelnie obsiadły, nie zdołało zakłócić jego snu. Jedynie głośne, przerywane
chrapanie pozwalało się domyślać, że nie był to sen przyjemny ani błogi.

Czytaj więcej  Jan Brzechwa - Akademia Pana Kleksa - rozdział 27

Po wytępieniu much pan Kleks obudził Filipa, kazał nam wyjść z gabinetu, zamknął drzwi na
klucz i odbył z Filipem długą, tajemniczą rozmowę.
Gdy po pewnym czasie drzwi otworzyły się, Filip wyszedł bardzo wzburzony i oświadczył
panu Kleksowi podniesionym głosem:
– Od dzisiaj proszę sobie znaleźć innego fryzjera. Nie będę więcej strzygł ani pana, ani
pańskich uczniów. Dosyć mam już wyczekiwania i obietnic. Przyprowadzę go w tym tygodniu. I to
nieodwołalnie. Dla niego miała być ta Akademia, a nie dla tej całej pańskiej hałastry! Żegnam pana,
panie Kleks.

I nie zwracając na nas uwagi, wyszedł z Akademii, trzaskając po drodze wszystkimi drzwiami.
Po chwili doleciał nas z parku jego przeraźliwy śmiech. W świetle księżyca widzieliśmy przez
okno, jak przesadził bramę i pobiegł ulicą Czekoladową w kierunku miasta.
Późną nocą zasiedliśmy do kolacji. Pan Kleks przez cały czas nad czymś rozmyślał i był tak
roztargniony, że kalafiory, które dla nas przyrządził, miały czarny kolor i smakiem przypominały
pieczone jabłka.
Po kolacji pan Kleks wezwał do siebie dwóch Andrzejów i kazał im zanieść do naszej sypialni
dwa łóżka i pościel, gdyż jak oznajmił, spodziewa się w każdej chwili dwóch nowych uczniów.
Gdy Andrzeje wykonali to polecenie, udaliśmy się do sypialni i pogrążyliśmy się niebawem w
głębokim śnie.
Na tym kończy się opis jednego dnia, spędzonego przeze mnie w Akademii pana Kleksa.

Nawigacja<< Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 6Jan Brzechwa – Akademia Pana Kleksa – rozdział 8 >>
Ten rozdział jest częścią 7 of 32 Akademia Pana Kleksa Jan Brzechwa